Ach, ta Hermenegilda!

Po wizycie Teatru Polskiego z Warszawy

Na afiszu wyeksponowanym w foyer Teatru Osterwy czerwony nadruk krzyczy liczbą 100. Od premiery Zielonej Gęsi Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego na deskach warszawskiego Teatru Polskiego równo za miesiąc ma minąć dwa lata to i nie należy się dziwić, że spektakl osiągnął setkę przedstawień. Ale zarówno w stolicy jak i – o czym można się było przekonać w minioną sobotę – w Lublinie nie przyciągnąłby on publiczności pozwalającej na taki (jak na polskie warunki) rekord, gdyby nie jeden podstawowy wabik: Irena Kwiatkowska jako Hermenegilda Kociubińska. To dla niej, dla damy, która we wrześniu skończy 90 lat warto tę Zieloną Gęś oglądać. Reszta wzbudza mniejszy entuzjazm, aczkolwiek są tu momenty dobre i bardzo dobre, jednak nie dziwota: wszak to Mistrz Ildefons i miłośnicy jego absurdalnego humoru zawsze zdołają w stanowczo za długim, za bardzo wszystkoistycznym przedstawieniu znaleźć coś dla siebie.

Wszystkoizm, próba uchwycenia ducha całej twórczości Gałczyńskiego to chyba główny problem realizacji, pod którą jako scenarzysta, scenograf i reżyser podpisał się Jarosław Kilian, dyrektor artystyczny warszawskego teatru. Jako scenograf nie napracował się zupełnie. Uznał, że dla surrealnych tekstów Gałczyńskiego najlepszym tłem będzie obraz surrealisty Rene Magritte’a i żywcem go przetransplantował na scenę. W równej mierze mogłaby to być praca innego wielkiego Belga Paula Delvaux, a nawet byłoby lepiej, bo u niego więcej nagości, a Zielona Gęś w bardzo nierównej interpretacji Ewy Gołębiowskiej hasała po scenie w mocnym dezabilu i próbowała nas kusić rubensowskim wdziękami (Rubens notabene też z tej samej, dziś belgijskie ziemi).

Najmniejszy teatrzyk świata Srebrnego Konstantego jest jak wiadomo oparty na miniaturach i to bardzo umownie teatralnych, których siła często tkwi wyłącznie w sposobie zapisu (przeczytajcie Państwo na przykład nieobecnych w spektaklu Siedmiu braci śpiących, a przekonacie się najlepiej o co chodzi). Główny zadaniem Kiliana było zatem stworzenie scenariusza układającego się w spójną całość. Musiał rezygnować z utworów, których dowcip opierał się na didaskaliach i odautorskich komentarzach, a przy tym unikać łopatologicznego wsadzania każdego takiego zdania w usta aktorów. I jak to zrobić powiedzmy w Weselu na Kurpiach, gdzie Siedmiu Gości Weselnych wbiega i morduje Pana Młodego, po czym następują porachunki osobiste, zakończone masowym nawiązaniem kontaktu z tzw. życiem pozagrobowym a Kurtyna ze względów pedagogicznych, aby zmienić sposób świętowania wesel na rodzimej, nie opada?

Jarosław Kilian rozśmiesza nas w tej sekwencji wsadzeniem sceny w okołogrobowy ciąg (wcześniej całkiem zabawna opowieść o złotym zegarku, gdzie fortepian jest trumną) i huśtającym się stołem biesiadnym wyłącznie z półlitrówkami, ale rezygnując ze wspomnianych dopowiedzeń gubi to, co gubione jest w tym przedstawieniu nagminnie: poezję. Siedząc na widowni można się częstokroć zastanawiać, czy Gałczyński już się tak się zestarzał, że przestał nas bawić, albo czy przypadkiem wspóczesny widz impregnowany jast na absurd zawarty w zielonogęsiowych tekstach. Sądzę, że problem tkwi właśnie w zagubieniu poetyckiej nuty, tej zwiewnej wartości teatrzyku, jego barwy i esencji, straszliwie – jak się okazuje – trudnej do przełożenia na teatr, chociaż zdarzało mi się oglądać Zielone Gęsi kapitalne, że wspomnę proponowaną przez aktorów Teatru Andersena (poza tą sceną) kilka lat temu, gdy wielką grupą wspólnie ściągnęli do Lublina z uczelni białostockiej.

Realizatorzy próbują rzecz ratować korzystaniem ze – jeśli można je tak nazwać – skeczy najbardziej rozbudowanych, najbliższych teatrowi stricte, w rodzaju komedii wierszem, w jednym akacie, trzech odsłonach, z muzyką Chopina pt. Gdyby Adam był Polakiem, bądź dodawaniem wirszy spoza teatrzyku, jak to chociażby jest w przypadku Zaczarowanej dorożki, albo epsponowaniem pewnych żartów scenicznych jako blackoutów. Wtedy śmiejemy się najszczerzej, bo pan reżyser miewa dobra pomysły. A to włączone żelazko wypali dziurę w kształcie serca, a to krawaty zostaną zaprezentowane jak na wybiegu u kreatora mody, a to maszynka do mięsa przytroczona do fortepianu ośpiewana zostanie do cna.

I właśnie wyrwane sekwencje (a nie nawiązania do współczesności komentowane pod koniec pierwszej części masową pieśnią Ukochany kraj), wyodrębnione epizody pozwalają na aktorskie popisy. Nim dojdę do gwiazdy najjaśniejszej, wspomnę o dobrym (i dobrze, w przeciwieństwie do kilku kolegów, śpiewającym niezbyt łatwe piosenki do muzyki Grzegorza Turnaua!) Fafiku Krzysztofa Kołbasiuka, o prześmiesznym Szalonym Piotrusiu niezawodnego w rolach komediowych Bogdana Baera (prawdziwy popis daje w Zabie), powściągliwym i nie szarżującym Profesorze Bączyńskim Krzysztofa Kumora i najrówniejszym w męskiej części obsady Gżegżółce Jacka Kawalca.

No i jest Ona, Irena Kwiatkowska, którą oglądając można zakrzyknąć: Ach, ta Hermenegilda! Każde pojawienie się na scenie wyśmienitej aktorki elektryzuje publiczność, wśrod której zapewne wiele osób zastanawia się, czy aktorka dziesiątki lat wcielająca się w różne role teatrealne, filmowe, telewizyjne, radiowe (nigdy ich nie zpomnę!) uniesie jeszcze raz ten ciężar, sprosta oczekiwaniom widzów. Unosi. I to jak! Czy będzie prezentować Autoportret, czy w zbiorówce dołączy do Scumbrii w tomacie, czy będzie jako Hermenegilda reklamować telefonicznie swą poezję pewnemu redaktorowi naczelnemu, robić cuda wyrazu artystycznego w Biednej sierotce, słodkiej idiotce, a nawet bawić się z publicznością, mówiąc na finał do osoby z pierwszego rzędu, do której doleciało gęsie pióro: – To jest moje piórko dla ciebie na zawsze!, za każdym razem jest taka, że w teatrze, w jego kosmosie liczy się tylko Ona.

Zaiste, prorocze słowa wypowiada Irena Kwiatkowska na koniec pierwszego aktu przedstawienia. Brzmią następująco: Ja, której przyszołość świetną wróżył Ludwik Solki / gdy umrę, zrozumiecie czym byłam dla Polski. Już zrozumieliśmy, chociaż z drżeniem serca myślimy o momencie gdy odejście na zawsze ze sceny życia Wielkiej Artystki może stać się smutnym faktem. Oby nastąpiło to najwcześniej za sto lat!

Andrzej Molik

Konstanty Ildefons Gałczyński Zielona Gęś. Scenariusz, reżyseria i scenografia – Jarosław Kilian; muzyka – Grzegorz Turnau. Spektakl Teatru Polskiego w Warszawie prezentowany na scenie Teatrzu im. Juliusza Osterwy w Lublinie 27 kwietnia 2002 r.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: