Akt II: Niepokoje

Doświadczenie z licznych festiwali daje wiedzę, że w pewnym momencie – trochę na podobnej zasadzie jak w sporcie, w wielodniowych turniejach mistrzowskich – może nastąpić załamanie formy. W interesującym nas przypadku: tąpnięcie programu, jego nagły dołek. I na 17. Konfrontacjach Teatralnych miało prawo objawić się takie, budzące niepokój uczestnika-odbiorcy zjawisko. Ponieważ to nie dyscyplina sportowa i nie chodzi o zmęczenie materiału, ma ono bardziej różnorodne źródła. Zacznijmy od prozaicznego: że powodem jest kompletny przypadek. Ale bywa i tak, iż organizatorzy, zdając sobie sprawę, że poniektóre zaproszone spektakle odbiegają poziomem artystycznym od pozostałych propozycji programowych, „ukrywają je” w buforowej, środkowej strefie festiwalu, już rozpędzonego, ale jeszcze – pardon za słowo – nie szczytującego. Zdarza się również, w ramach najlepszych intencji proponuje się wówczas przedstawienie tak ambitne, że aż kontrowersyjne, odbierane skrajnie, od zachwytu po postponowanie. Alboż inne – podzielone dychotomicznie pomiędzy teatralną klęskę i takiż sukces.

Bez złośliwości, jeśli trzy kolejne dni Konfrontacji, pomiędzy poniedziałkiem i środą (15-17.10), nie zawierały wszystkich składowych tej powierzchownej diagnozy, to przynajmniej jej lwią część. Z tego Aktu II dwa spektakle zostały wypreparowane i potraktowane będą odrębnie. Aporia’43 / Dekalog: lokalna wojna światowa naszej Sceny Prapremier InVitro Teatru Arabesky z Charkowa trafi z różnych względów do szykowanego tu Intermedium, a Orkiestra Teatr im. H. Modrzejewskiej w Legnicy – takie prawo piszącego – zostanie wyawansowana do Aktu III tego recenzenckiego longiera.

KSIĘGA TAJEMNIC

Obchodzący na tegorocznych Konfrontacjach „pięciolatkę” neTTheatre pokazał m.in. – co Waszego sługę najbardziej interesowało – lubelską premierę dzieła twórcy sceny, Pawła Passiniego, Kukła. Księga blasku, spektaklu, którego pierwszy pokaz odbył się latem na słynnym The Edinburgh Festival Fringe, z którym ponoć niebawem mamy w Lublinie konkurować – przynajmniej na europejskim Wschodzie. Przedstawienie, chyba wbrew oczekiwaniu twórcy, nie zrobiło w pięknym szkockim mieście takiej furory jak rok wcześniej jego Turandot, opromieniona m.in. ważniejszym niż Fringe First laurem The Herald Angel. Nie powiem, że to mnie ośmiela do wyznań pomieszczonych poniżej. Zastanawia natomiast mocno powodująca zawirowanie (czyt. mętlik) w głowie, terytorialna zbieżności pewnych sytuacji, których osobisty fragment od początku chciałem potraktować jako małe, niecne alibi w rachowaniu się z najnowszą produkcją Pawła.

Zawiłe to, ale niebawem spróbuję intencje rozjaśnić. Wcześniej jednak pewna uwaga. Ćwiczyłem to wielokrotnie. Na szczęście przed laty. Doświadczenie przyniosło świadomość, że krytykowi nie wolno kryć swej bezradności wobec sztuki za popisowym spisem chwytów jakie stosuje(ował) teatr z kręgu off, a w przypadku, który mam przed oczami, także doprawioną jadem światopoglądowym konstatacją, że „polityczna poprawność nakazuje podejście pokorne czy wręcz nabożne”. W tym alfabecie przewin twórcy Kukły (ze śmieszniejszych: „ubranie przynajmniej części obsady w łachmany”) egzystuje też u kolegi recenzenta passus: „ Dobrze jest, gdy na scenie pojawia się dziecko. Passini zastosował się do tej wskazówki. Dziecko w spektaklu jest, a co więcej – jeździ na staroświeckim, trzykołowym rowerku, zaś na głowie ma wielki sztrejml, za co bezwzględnie trzeba przyznać dodatkowe punkty”. Bingo! Podstawa założenia twórczego poszła u krytyka w niwecz!

Ja tam nie mam zamiaru kryć. Dzieło Pawła Passiniego jest dla mnie aż za często okryte tajmnicą. Mą intelektualną bezradnością. Najwyraźniej – brakiem wiedzy, jaką posiadłem. Zacznijmy od momentu może „najłatwiejszego”, owego alibi o edynburskich podstawach. 21 lat temu zdarzyła mi się piękna przygoda przeżycia Fringe z naszą Grupą Chwilową. To tam, w Edynburgu, w ramach klasycznego Festival International, obejrzałem ostatni raz na żywo spektakl Tadeusza Kantora (Dziś są moje urodziny), już bez udziału zmarłego 3 kwartały wcześniej twórcy Cricot 2. Od tej pory, chociaż może powinienem, do „kosmosu sztuki Kantora” nie powracałem, jakkolwiek nie bez satysfakcji odnotowałem zmianę podejścia do niej pewnego twórcy teatru plastycznego. Nie powracałem, w przeciwieństwie do najambitniejszych absolwentów reżyserii PWST, takich jak Passini. On nie kryje, że Księga Blasku jest inspirowana pracami Mistrza Tadeusza: „Z kosmosu sztuki Kantora wyłania się zjawisko śmierci, a właściwie sfera śmierci – jak to nazywa sam artysta – i jej nieoczekiwane sąsiedztwo, jakim jest dzieciństwo”. Nasuwa się pytanie, czy to nie jest dostateczne wytłumaczenie obecności chłopca w futrzanej czapie w spektaklu? Ale dajmy spokój. Problem tkwi teraz w czerepie piszącego te słowa.

Problem to granica wiedzy.

Nie zdajemy sobie sprawy, my o wychowaniu – zresztą na ogół wątłym – opartym na katolickich podstawach, sprowadzonych do nowotestamentowego kanonu, jak dużo szerszą edukacyjną wiedzą dysponują przedstawiciele innych religii. Nawet wyśmiewani przez nas Amerykanie, u których Biblię, tą pełną, znajdzie się w każdym hotelowym pokoju. Przeżyłem pod tym względem lekcje pokory. Kiedyś, pielgrzymując w poszukiwaniu przejawów sztuki starochrześcijańskiej, trafiłem w Salonikach do opartego o wzgórze tamtego Akropolu kościółka Ossios David z cudowną mozaiką z IV w.n.e. To rozbawieni Jankesi oświetlili mnie, że w mandorli na szczycie sklepienia świątyni zasiada Habakuk, jak później (a tak!) odkryłem, prorok w jakiś sposób ważny także dla naszej wiary. A co tu mówić o przygotowaniu wyznawców wiary mojżeszowej, skoro w chederze, szkole żydowskiej, Księgę Kapłańską zgłębiają(li?) chłopcy już 3-5-letni? Nasze pojęcie o stanowiących dalsze etapy oświecenia Pięcioksięgu (Torze), Talmudzie, a więc i o Księdze Blasku i całej Kabale, to – i tu się biję pokornie w piersi – szczątki prawdziwego poznania. Takiego, w ramach którego zrozumiała by była dla profana, czytelna i przyjazna rozpiska. Ten schemat o niemal chemicznym kształcie, złożony z 11 kabalistycznych elementów, wartości typu Wiedza, Mądrość, Sprawiedliwość, Piękno… Co począć z takimi enigmatami jak Odbicie, Łaska, Podstawa, tylko Jahwe raczy wiedzieć. Ja jestem tu stanowczo do tyłu.

Wolę się zatem przyznać do nieumiejętności zgłębienia myślenia Pawła Passiniego. Do intelektualnej porażki wobec jego tajemnic. Co nie znaczy, że estetycznie zostałem spektaklem porażony. Dlatego znalazł się w tym akcie sumowania Konfrontacji’2012.

WSPOMNIEŃ ŚWIAT

Zgodnie z zasadą zachowania proporcji (fr. toutes proportions gardées, że wymądrzę się ulubionym, acz niezbyt tu pasującym wyrażeniem), teraz będzie krócej. To było drugie spotkanie (zaznaczałem, że do koprodukcji ze Sceną InVitro jeszcze powrócę) z ukraińskim Teatrem Arabesky z Charkowa. Jego Radio. Osiem opowieści o Jurze Soyferze wpędziło mnie w świat nostalgicznych (lub mało) wspomnień. Poetycki dramat autorstwa Serhija Zhadana o żydowskiego pochodzenia niezwykłym twórcy, z tych, którzy nie przeżyli okresu młodości (zmarł w wieku 27 lat w obozie koncentracyjnym) narzuca sporo asocjacji z potęgami rosyjskojęzycznej literatury. Chociażby (czasy bliższe bohaterowi) z najsłynniejejszym z leningradzkich oberiutów, zakatrupionym po II wojnie przez stalinowski system Danielem Charmsem (znany u nas z najlepszego spektaklu Gongu 2 Elżbieta Bam, który powrócił wieki później, bodaj na Festiwal Sąsiedzi z Teatru Studio). Chociażby także (czasy bliższe nam) z pijacką symfonią Jerofiejewa Moskwa-Pietuszki.

Rzecz (wspomnienia) w tym, że oscylujący na granicy amatorszczyzny teatr w opakowaniu reż. Switlany Oleszko sięgnął po formalne środki, których nie chcielibyśmy (poczucie wstydu i zakłopotania) już w teatrze oglądać. Światła stroboskopowe zostały pod tym względem zużyte przez naszą Melpomenę ponad ćwierć wieku temu, a dziś nie spotyka się ich i tam, gdzie zostały przepędzone – w dyskotekach. Reklamowanie, że towarzysząca spektaklowi muzyka Klezmer Band jest eksperymentalna zakrawa na kpinę w momencie, gdy Ukraińcy mogliby się uczyć tej sztuki od aż za licznych kapel uprawiających u nas od lat chasydzką tradycję.

Można zrozumieć dobrosąsiedzko poprawne intencje producentów festiwalu, ale zdarzyło im się w tych przyjaznych umizgach ich absolutne przefajnowanie.

SWABODA MAJA

Jeszcze krócej. Ćwiczę to od 45 lat. Zaliczyłem w życiu spektakle jeszcze bardziej prowokacyjne. Już nie mówię o słynnej w owych czasach Publiczności zwymyślanej Petera Handke, bijącej w Chatce Żaka w drugiej połowie lat 60. poprzedniego wieku w łby widzów kolejnej Studenckiej Wiosny Teatralnej Gongu 2. W tej epoce przeżyłem także m.in. bliską językowo inkryminownemu (za chwilę) spektaklowi adaptację Czechowa, w której tarzający się w górze makulatury „aktor” wypowiadał w kółko tylko jedną kwestię: „Izwinitie, ja was obrizgał!”.

Ergo: wszystko już było. Dlatego ja się już na te plewy nie dam nabrać! Nawet czytając potem z pełnym – bez ironii, bo cenię taką pracę – uznaniem tłumaczenie intencji twórców „spektaklu” Jestem wolny z teatru post w Sankt-Petersburgu, pióra koleżanki zatrudnionej do dzieła przez GW. Rzecz w tym, że taka odmiana sztuki, po dekadach błąkania, przekroczyła dziś dawne bariery i zaliczana jest do perfirmance’ów. Proszę ją podrzucić najwiekszemu w tych okolicach fachowcowi, kreatorowi performatywnej u zasady Galerii Labirynt – Waldemarowi Tatarczukowi. Ja w teatrze oczekuję czegoś więcej niż niemal pozbawionego słowa przeglądu slajdów i wyrażam Swoją Wolność wychodząc z sali wydarzenia.

PS. Ostatniego słowa nie opatrzyłem cudzysłowem z tego powodu, że dopiero spojrzenie na performens z perspektywy kolejnego spektaklu petersburskiego postu otworzyło nowe spojrzenie na – jak się okazało – drążący boleśnie rosyjskich artystów temat: samotność.

Będzie jeszcze o tym.

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: