Ale świntuchy straszne!

Okrzyk, który posłużył tu za tytuł, wyrwał się z gardła pani siedzącej na widowni poniedziałkowej prezentacji Celestyny Fernando de Rojasa przez Kompanię Teatr. Purpura i bladość, pojawiające się przemiennie na obliczach widzów, towarzyszą przedstawieniom spektaklu jakiego Lublin dawno, jeśli nie nigdy, nie widził. Towarzyszy im też śmiech. Raz nerwowy, skrywający zdrowe – wbrew pozorom – emocje, raz szczery, nie do okiełznania, taki, jaki potrafi wyzwolić slapstikowa burleska czy comedia dell arte. Z ich elementów, zresztą, Celestyna jest konstruowana, subtelnie nizana. Wraca również do korzeni teatru, bo jak w teatrze elżbietańskim, czy jeszcze starszym – antycznym, wszystkie role graję mężczyźni i to wcielając się w postacie różniące się nie tylko charakterem, ale i płcią.

Już początkowa prezentacja wykonawców zapowiada tą pyszną zabawę. Aktor wraca na scenę i trzy razy, by pokłonić się a to jako Kalikst, a to jako Elicja, czy wreszcie Areusa. Tylko jeden z czterech wykonawców pozostaje przy jednej roli – tytułowej Celestyny. Ta jest rajfurką, starą ladacznicą, a i – jak się okaże – spiritus movens wszelkich wydarzeń tej tragikomedii o walorach moralitetu. Piętnastowieczny, hiszpański utwór, funkcjonujący przez stulecia jako powieść dialogowa a dopiero w naszym wieku odkryty dla teatru, okazał się zadziwiająco aktualny, jakkolwiek rajfurzenie mogłoby wydawać się reliktem minionych epok.

Celestyna opowiada o nieszczęśliwej miłości Kaliksta do Melibei, która nie chce dostrzec fatyg przyszłego kochanka. By do zbliżenia mogło dojść, do akcji wkracza, wraz ze skoligaconymi z nią (a kto nie jest z nią skoligacony?) sługami, rajfura szczycąca się nie takimi sukcesami na niwie „miłości”. Niestety ułomność charakterów całego towarzystwa doprowadzi do tragicznego końca, chociaż brnąć będziemy doń zalewając się łzami ze śmiechu. Zasługa to adaptatora i reżysera oraz aktorów wspinających się na interpretacyjne szczyty.

Reżyser Miro Prochazka, nim zabrał się do dzieła, dokonał w sztuce niezbędnych cięć na miarę założonych możliwości zespołu. Ograniczona została warstwa, żeby tak powiedzieć – romantyczna. Zniknęły sceny, które pozwalały krytykom utwór de Rojasa przyrównywać do szekspirowskiego Romea i Julii. Zniknęła epika pozwalająca na umiejscowienie zdarzeń w konkretnej rzeczywistości Hiszpanii końca XV wieku. I bardzo dobrze! Zabiegi zmierzające do uniwersalizacji dzieła przyniosły jak najlepszy efekt, przydały mu lekkości a nie pozbawiły moralnej wymowy, ba!, wyostrzyły ją. Nie jest to przy tym tylko obrazek obyczajowy, ale sztuka z – właśnie – przesłaniem. Przesunięcie śmierci Celestyny do finału, według wzoru wykorzystywanej u nas najczęściej, francuskiej przeróbki Paula Acharda, wcale jej nie zubożyło a raczej dało pretekst do jakże współczesnej konstatacji, chociaż końcowa scena może rodzić bunt estetów i protest wydelikaconych dusz.

Celestyna Prochazki i Kompani Teatr jest z założenia przaśna i swobodnie świńtusząca. Materia na to pozwala, jak w ogladanym przeze mnie z ćwierć wieku temu w krakowskim, studenckim Teatrze 38 Łaziku z Tormesu, według jeszcze starszego, anonimowego tekstu hiszpańskiego. Jerzemu Cnocie (nomen omen), jedynem interpretatorowi tamtego tekstu, można by bezboleśnie włożyć w usta kwestię nieodrodnego ucznia Celestyny: -O kurwa, to ta stara kurwa, kurwa. Można też bez specjalnego trudu usłyszeć ją dzis na ulicy i słuchowi reżysera zawdzięczamy jej uwypuklenie w sztuce. Zadziwiające: obscena, gdy już kupiliśmy konwencję, nie rażą. Są funkcją w całości pełnej przewrotnego, nie tłumionego humoru, którego perły iskrzą się w niemal każdej scenie przedstawienia , jakby inwencja twórców była nieokiełznana.

Prochazka, tak jak przed laty w Dekameronie realizowanym w Lublinie także przez część zespołu obecnej Kompanii Teatr, potrafi znaleźć gag, blekaut, zabawny gest do prawie wszystkich kwestii. Jest mistrzem ruchowego, dopełniającego słowo, komentarza. Sceny zbiorowego tańca flamenco czy „ogrywania” drabiny przez Kaliksta, drobiazgi takie jak pogoń Lukrecji za swym nieświeżym oddechem lub „koncert” Sempronia i Parmena na krzywe usta to tylko jednostkowe, acz i najpyszniejsze przykłady. Tu się odbywa pozornie swawolna zabawa w konwencje teatralne, zbiorowy happening, którym jakby nikt nie sterował. Ale w gruncie rzeczy wszystko trzyma żelazna dyscyplina reżyserska, w której nie miejsce na improwizowane popisy. Dlatego spektakl jest tak jednorodny, chociaż, jak się rzekło wykorzystujący różnorodne odmiany teatralnej gry. Dlatego jest tak spójny i pioruńsko konsekwentny. Nauka płynąca z całości a szczególnie z wręcz szyderczego zakończenia, odbywa się według klasycznej zasady katharsis. Te brudy, którymi nas bombardowano mogą nas oczyścić. I zmusić do myślenia.

Kapitalny wpływ na sukces całości mają role aktorów zmieniajacych co i rusz oblicze, jeśli nie postać. Przy tym trudno kogoś spośród czwórki brawurowo szarżujących (nie w sensie pejoratywnym) aktorów wyróżnić. Każdy ma swoje więcej niż pięć minut. Niby wyciszona, acz do cna zepsuta Celestyna Witolda Mazurkiewicza kontrastuje z witalnością i rubasznością Sempronia Michała Zgieta. Parmelo Jarosława Tomicy jest diametralnie różny od jego Lukrecji i to, że akurat mnie najbardziej rozbawiała jej cedzona przez dziurawe zęby mowa, nie ma nic do rzeczy, bo kogoś może bardziej śmieszyć zacinająca się przezabawnie (znowu pretekst do pomysłów reżyserskich, skwapliwie wykorzystany) Areusa. Grający ją Tomasz Bielawiec, safandułowaty jako Kalikst, co nie znaczy, że nie korzstający z możliwości popisu sprawnością aktorską (wspomniana drabina) jest wręcz diaboliczny przy pokazywani przewrotności dwóch granych zza masek kobiet.

Zakrywające połowicznie twarz inne maski są najlepszym pomysłem scenografa Jerzego Rudzkiego. O reszcie można powiedzieć, że jest funkcjonalna. Spełnia rolę parawanów, za którymi aktorzy muszą się nieustająco w takiej konwencji przebierać. Że robią to błyskawicznie to powód do kolejnego, nie wiadomo już którego zadziwienia. I tylko muzyki rytmizującej całośc i przykrywającej zakulisowe szelesty, może nieco za mało. Ale to nie zarzut, to konstatacja widza, który w ideale szuka ideału skończonego. Zresztą, mogłóby się okazać, że reżyser, ten niemiłosierny Miro Prochazka, wiedział co robi ograniczając muzykę do trzech czy czterech – za przeproszeniem, ale pozostając w poetyce całości – szczytowań.

Ludzie! Idźcie na Celestynę, bo żal tyłek ściska, gdy widzi się, że jeden z najwspanialszych spektakli ostatnich lat ogląda garstka widzów. To niewybaczalny błąd zaniechać pójścia na take wydarzenie!

Andrzej Molik

Kompania Teatr – Celestyna Fernando de Rojasa. Reż. Miro Prochazka; scenog. Jerzy Rudzki. Premiera 20.04.96. w Sali Czarnej Centrum Kultury (gościnnie).

Ale świntuchy straszne

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: