Amadeusz z Mozartem

O obecności opery w stołecznym – bo stajemy tu w rokoszu po stronie Poznania – mieście Lublinie da się powiedzieć jedno: tabula rasa. Zapełniały ją jedynie drobne odpryski szlachetnej formy. Jakieś fragmenty koncertowe w filharmonii. Jakieś łoże z „Cosi fan tutte” rozstawione przed laty na scenie Chatki Żaka, żeby i prowincja zobaczyła (o słuchaniu trudno było mówić) Mozarta w zaimportowanej z Teatru Wielkiego w Łodzi wizji Adama Hanuszkiewicza. I tyle. Plus pielgrzymki do operowych metropolii. Ale oto zasiadł przed rokiem na podwójnym stolcu dyrektorskim w Teatrze Muzycznym Jacek Boniecki – z zawodu i temperamentu dyrygent – i postanowił dowieść, że i bezoperowy Lublin opery jest wart. Nawet jak jesienią wystawiał „Barona cygańskiego”, to nie mówił, że to operetka, tylko że – jak chciał sam Johann Strauss – opera komiczna.

Opera tylnymi drzwiami

Zawiłe były drogi do tej inicjacji. Padło na „Amadeusza” Petera Shaffera, tyle że Amadeusza z Mozartem. Takiego co, wprowadza na scenę graną i śpiewaną na żywo muzykę Wolfganga Amadeusza, w tym – właśnie – fragmenty jego oper. – Przy Płockiej Orkiestrze Symfonicznej, którą kieruję od 1998 r. – opowiadał przedpremierowo Boniecki – działa Scena Muzyczna. To ona wyprodukowała rok później razem z koszalińskim Bałtyckim Teatrem Dramatycznym im. J. Słowackiego „Peer Gynta” Ibsena z muzyką Griega. A współpraca z Koszalinem wzięła się z tego, że wcześniej byłem dyrektorem filharmonii w tym mieście i już wówczas robiliśmy np. wspólnie „O dwóch takich co ukradli księżyc”. O „Amadeuszu” zaczęliśmy myśleć rok temu. W Płocku produkcja była niemożliwa, a że zostałem szefem w Lublinie, przeszczepiłem ideę tutaj – wyjaśnił.

Triumf Mozarta

Gdy premierowa publiczność owacjami na stojąco nagradzała artystów występujących w „Amadeuszu”, ktoś z rozentuzjazmowanej widowni zakrzyknął: – Brawo Mozart! Zaiste. Eksperymentalne przedstawienie dramatu Shaffera doprawionego muzyką Mozarta było przede wszystkim kolejnym wielkim triumfem tego, o tragedii życiowej którego opowiada sztuka. Triumfem jego kompozytorskiego geniuszu i artystów interpretujących to co stworzył. I to wyczuli nawet widzowie odcięci od operowego cycka. Ale sukces produkcji trzech instytucji (ta trzecia to Płocka Orkiestra Symfoniczna desygnująca do orkiestry część muzyków) oraz triumf reżysera Jana Machulskiego, jego współpracownika, także autora scenografii Bogusława Semotiuka i sprawującego kierownictwo muzyczne, królującgo za dyrygenckim pulpitem Jacka Bonieckiego wcale nie były z góry przesądzone.

Z filmu rodem

Inspirowany filmem Milosza Formana pomysł wplecenia w akcję dramatu muzyki wymagał świetnego montażu i doskonałego wyważenia proporcji pomiędzy słowem i jej dźwiękami. Kapitalnie poprowadzona przez Bonieckiego (formę utrzymał do końca) uwertura do „Czrodziejskiego fletu” czy otwierająca spektakl operowa scena z „Don Giovanniego” w wykonaniu Tomasza Fitasa, Zbigniewa Maciasa i Marcina Żychowskiego stanowiły zaledwie wstęp do zasadniczej akcji i mogły pozostać wartością samoistną. Podobnie da się powiedzieć o finale z „Wesela Figara”, w którym śpiewa cała dziewiątka zaangażowanych do realizacji znakomitych solistów, bo pojawia się on w sposób naturalny. Wysłuchuje go razem z nami oceniający dzieło Mozarta cesarski dwór.

Omijanie raf

Problemy mogły się zacząć wówczas, gdy na zasadzie filmowej ścieżki dźwiękowej muzyka stanowi tło dla tego o czym opowiada „Amadeusz”. Jednak wplecenie chociażby w końcowe sceny I części fragmentów trzech symfonii okazało się być niemal perfekcyjne – słychać muzykę a głos aktorów w niej nie ginie. Jest i muzyka ilustrująca tekst, jak w fantastycznie przedstawionej scenie tworzenia na żywo przez umierającego Mozarta (z udziałem fałszywie przyjaznego Salieriego) kwartetu Tuba Mirum z Requiem symultanicznie wykonywanego przez Joannę Horodko, Beatę Orkowską, Tomasza Janczaka i Tomasza Fitasa.

Dramatis personae

A ów głos z sali zachwytu wobec Mozarta musiał dotyczyć w jakiejś mierze także odtwórcy jego roli, Marcela Wiercichowskiego. Nieokiełznany to żywioł operujący niezliczoną ilością aktorskich środków. Słusznie nagrodzono go największymi brawami, ale i miał ułatwione zadanie. Ten, który miał w tym dramacie grać pierwsze skrzypce, Salieri w interpretacji Wojciecha Rogowskiego był stanowczo zbyt mało demoniczny w swym szale zazdrości. Reszta 9-osobowej koszalińskiej ekipy nie przekroczyła granicy poprawności.

Nowa forma

Istniała także obawa, że pomysł posadowienia akcji dramatu na tle wyświetlanych na ekran pałacowych wnętrz Schonbrunnu będzie jarmarcznie anachroniczny. A jednak filmowe oko reżyserów nie zawiodło. Kiedy ekran stał się przezroczysty i np. wydawało się, że duet z „Cosi fan tutte” Beata Orkowska i Sylwia Nowicka śpiewają w parkowej alei, kiedy mieszały się operowe i dramatyczne plany, kiedy jeden świat odsłaniał się przed drugim – przyszło uczucie ulgi. To jednak wyższa szkoła jazdy, nowa jakość na scenie. Tak było i dalej. Zobaczyliśmy widowisko prawdziwie multimedialne, w którym na finał pojawia się nawet film. Oto Lublin stał się świadkiem powstania nowej teatralnej formy. Czy kiedyś ktoś będzie pamiętał, że zrodziła się w mieście bez opery?

Kategorie: /

Tagi:

Rok: