Anegdot mag

Jak to dobrze nie czytać katalogu wystawy przed jej obejrzeniem. Jak dobrze spotkać człowieka serwującego wernisażowe wino (nalewacza?, barmana?, ducha win?) , który w swym fachu znawcą znakomitym, ale z nauk nabytych ongiś w innym świecie – na teologii i filozofii – tak dumny, że nie omieszka użyć arystotelesowskiego terminu hermeneutyka. I szybko objaśnić, że chodzi mu o objaśnienie, co to też Tomasz Malec, autor ekspozycji w Galerii Lipowa 13 lubelskiej Zachęty, otwartej w czwartek 2 września na zadupiu Plazy chciał mu powiedzieć, bo on nie za bardzo wie co. Jako – że spróbuję zachować stylistykę przekazu winnego konesera z jego atencją do terminów z okolic słownika mistrza Kopalińskiego – corpus delicti wskazał pracę z bananem (i cytryną, jak się okazało). W tym momencie Pan Marcin – bo imię jego takie – sugestywnie w swej interpretacyjnej bezradności rozłożył ręce i dramatycznie wyznał: – Nie rozumiem! Ponieważ – że spróbuję zachować stylis… itd. – in vino veritas, wypadało po poczęstunku dziełu się przyjrzeć.

Tekścik niniejszy miał nosić tytuł Anegdociarz, ale nie tylko z powodu mętliku, który autor wystawy wywołał w głowie serwującego, akurat wytrawną, czerwoną małmazyję z Piemontu (to znawca win dobrze wiedział), ale i iście hermeneutycznego zapisu w katalogu, wydał się on pospolicie nieadekwatny do artysty trudu. Trzeba bowiem być magiem, żeby swym – a co tam, powtórzę się przymiotnikowo, tylko (że spróbu… itd.) a rebours – niepospolitym poczuciem humoru doprowadzić do takiej emanacji dzisiejszej hermeneutyki. Marcinowi, nim nawiedziły go jego małe dzieci sprowadzające ojca z dionizyjskich wyżyn do prozy życia, czyli powrotu do domu, jeszcze raz zadałem pytanie, czy „banana” zaiste nie pojmuje. Potwierdził, chociaż zdążyłem rzec: – Przecież to proste jak drut! Odzewu już nie było. Rodzina – i słusznie! – zwyciężyła.

Banan o fallicznym, acz – pardon! – niewzwodowym kształcie i wręcz odwrotnie uformowana cytryna, w barwach swych naturalnych, z pysznym podpisem Elementarz, kojarzą się do bólu jednoznacznie. W zakłopotanie tropiącego sensy odbiorcę wprowadzić może dopiero dyptykowo, jako obraz, potraktowany utwór o cechach białego wiersza skonstruowanego dialogowo (obok – światowy gest – tłumaczenie na angielski; autor translacji nieznany). Pozwolę sobie go zacytować:

Wiesz co to seks?

Oczywiście

Już wiem dlaczego ludzie go uprawiają

Dlatego, że nie żyją w wodzie

Nie rozumiem

Ryby składają ikrę i zapładniają ją w wodzie

Ludzie nie mogą tak robić bo nie żyją w wodzie

Dlatego uprawiają seks

Więc gdybyśmy żyli w wodzie nie uprawialibyśmy seksu?

Jakiś rodzaj seksu na pewno, ale taki bez dotykania

Właśnie

Myślisz o ty, samym co ja?

Tak, zapytaj ją

Masz ochotę na seks w wannie?

To eksperyment

Żartujesz?

Odczep się, zboczeńcu

Powiem tacie, że mówisz brzydkie rzeczy

Poza tym nawet nie wiesz co znaczy pieprzyć

Jest zupełnie inny niż my

Pewnie dlatego, ze żyjemy w wodzie

Przy godnej podziwu wiedzy ichtiologicznej, artysta anegdotysta jawi się jako żartowniś, który – wczytajcie się uważnie! – bawi się nawet żonglowaniem (że spróbuję jeszcze raz stylistykę zachować winno-Marcinową… etc) dramatis personae i cieszy wprowadzaniem nas w stan poznawczej ambiwalencji, kto zacz, i ile tu ich.

Do dyptyku pierwszego, Malec dołącza drugi, a wiec mamy poliptyk jako żywo. I znowu pychota tego dualu, po lewej jego stronie. Identico (komentarz znany) jak uprzednio, banan i cytryna, symbole wiadomo już czego, przedstawione monochromatycznie, nawet jakby deko zdeklasowane, a tytuł im przydany: Podręcznik. Przyznam się, że wybuchłem śmiechem. Nos nieco – może nie od razu na kwintę, ale zawszeć – opadł mi przy wczytywaniu się w kolejny prawoczęściowy obraz z quasi poetyckim tekstem. Ceniąc swą heteroseksualność, ośmielę się zeń dać jeno dwie próbki z pytaniami być może nie tak bardzo retorycznymi jak się wydaje: Włożyłbyś swego penisa w jego odbyt?/ Spenetrował go?, tudzież: Robiłeś już kiedyś laskę/ Znasz smak spermy? Dobre samopoczucie przywraca końcowa, figlarna przeca, konstatacja, że Niektórzy mają bardziej słoną niż inni. Bingo! (wiedza nie własna, nabyta w tym momencie).

Odpuśćmy już sobie dywagacje na temat innych obrazów, w których malarskości jeśli nie za grosz, to co najwyżej za groszy trzy, bo „pasożyty”. „owsiki” trudu wielkiego – jak się okazuje – w zobrazowaniu nie wymagają, ale na hermeneutyczne Himalaje (sorry, Parnasy) potrafią wywieść. Dla mnie clou (oj, nie będę się już, mój winny Marcinie, nawet leitmotivowo powtarzał) tej wystawy zawarte jest w – proszę zwrócić uwagę, że pierwszy raz używam tego terminu – dziele pt. Judasz. Jeśli widzę przezroczyste pleksiglasowe drzwi, przez które widać wszystko jak na dłoni, a które potrzebują jeszcze na środku tego wziernika o szyderczej nazwie (autor! Autor!) zaczerpniętej od imienia nowotestamentowego bohatera o szemranej reputacji, żeby ogląd był – być może, nie wątpię, że ktoś by tego chciał – ostateczny, to wiem jedno. Zostałem przez posiłkującego się anegdotą, jej maga prawdziwegoTomasza Malca wpędzony i w kozi róg i w ciąg cudownych skojarzeń, odnośników kulturowych, historycznych, mitologicznych, biblijnych i Bóg raczy wiedzieć jakich jeszcze. To dla kogoś próbującego uprawiać krytykę sztuki super uczucie.

A przy tym, po nocach i dniach, we śnie i na jawie – mam nadzieję, że nie mylę się co do Niego, że jest człowiekiem godnym swego dzieła i do prac swych, i do uprawiaczy hermeneutyki stosowanej dostatecznie zdystansowanym – będę słyszał Malca homerycki (Marcinie winiarzu, a kuku!) śmiech.

Szczery. Jak powyższe słowa.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: