Areny i arterie

FELIETON ZADOMOWIONY

Dziś będzie o dwóch tak odległych sprawach, że tylko mozolny wysiłek (pseudo)intelektualny autora i boskie natchnienie pozwoliły przyłatać do nich zawarte w tytule terminy z obszaru jednej, kultywowanej w tym dodatku do Kuriera dyscypliny. Przypadak – a może i ów niebiański zefirek inwencji – sprawił też, że oba zaczynają się na „ar”, co jeszcze bardziej porządkuje tytułową frazę i usprawiedliwia pożenienie tu ognia z wodą, czy też na odwrót, bo kwestia pierwsza jest radosna, a wtóra – co najmniej denerwująca.

Zacznę budująco. Od wielu lat jestem b. czynnym obserwatorem lubelskich festiwali teatralnych. Niektórzy powiadają nawet, że najstarszym, bowiem robię to niemal bez przerwy od 40 lat. Właśnie co się zakończył najnowszy – I Festiwal Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi”. Nie jest to pierwsza tego typu międzynarodowa impreza w Lublinie, bo mamy za sobą 10 edycji Konfrontacji i 9 Spotkań Teatrów Tańca, a i Studencka Wiosna Teatralna z przełomu lat 60. i 70. miała jeden raz taki charakter, przyjmując – nie powiem dzięki komu, bo tu nie miejsce – koszmarną nazwę Festiwalu Teatrów Studenckich Krajów Socjalistycznych. Poza tym na zaproszenie Gardzienic, Sceny Plastycznej, Provisorium, Lubelskiego Teatru Tańca, ongiś do Grupy Chwilowej i Sceny 6 przyjeżdżają teatry z całego świata. Przyjeżdżają i patrzą na nasze miasto, grają tu, a potem komentują to, gdzie im przyszło występować. Znam te pozytywne – bo takie one są – komentarze od lat, ale muszę przyznać, że dopiero teraz na „Sąsiadach” nastąpiła niebywała eksplozja entuzjazmu w wypowiedziach na temat teatralnych aren Lublina.

Rozumiem to. Festiwal posiadał charakter ludyczny, aż 19 z 30 prezentacji miało miejsce w plenerze, do tego dochodziło sześć wieczorów muzycznych na wirydarzu CK, a więc też pod chmurką, a na dodatek organizatorzy jakimś cudem załatwili piękną pogodę i wszystko to musiało się złożyć na taki a nie inny osąd. Plac pod Zamkiem był już wykorzystywany niejednokrotnie na widowiska plenerowe na Konfrontacjach, podobnie deptak oraz place – Łokietka i Litewski. Ale gdy teraz aura pozwoliła na granie spektakli także w muszli Ogrodu Saskiego, w namiocie na Rusałce, przed Centrum Kultury i na zawłaszczenie jego wirydarza, festiwalowi goście z Białorusi, Czech, Słowacji, Ukrainy i Węgier oraz z całej Polski piali z zachwytu nad tymi naszymi artystycznymi arenami. Ciesząc się z tego, nie popadajmy w pustą dumę, tylko dbajmy, żeby były ona jeszcze lepiej wykorzystywane i żeby tych aren przybywało. Jeden zaledwie człowiek, Rafał KoZa Koziński – ten sam który dołożył ręki do ożywienia od ub. roku muszli w Saskim na całe lato – sprawił, że odzyskane zostało dla działań artystów miejsce, które wydawało się już przepadłe. A jednak po latach, jakie upłynęły od nieszczęsnego postawienia pseudoruin na Placu Po Farze, w czasie zakończonych równo z „Sąsiadami” Dni Lublina powróciły tam fantastyczne koncerty i Noc Świętojańska. I ten placyk może służyć w przyszłości teatrom ulicznym przyjeżdżającym na kolejne edycje FTEŚ i zachwycać je, bo granie na tle takiej panoramy jaka roztacza się z tego miejsca, to dodatkowe przeżycie artystyczne, doznanie z obrębu wielkiej sztuki.

A teraz do słodyczy powyższej części feletonu (bo nie do tematu aren Lublina), odrobiana dziegciu o arteriach. Chodzi o nasze cudowne arterie komunikacyjne, owe drogi łączące miasta, miasteczka i wsie Lubelsczycny, pełne dziur i znaków drogowych je zapowiadających i nakazujących zmniejszenie szybkości. Ponieważ z wiosną zaczęłem częściej ruszać w teren i to za kierownicą wlasnego auta, znowy mi kazano przypomnieć sobie o arterii urokach. Nie będę się rozwodził, bo wystarczy jeden przykład, żeby wszyscy kierowcy wiedzieli o co chodzi. Niech mnie ktoś wreszcie oświetli, jakimi kryteriami kierują służby drogowe przyznajace danej miejcowości tabliczkę oznaczającą teren zabudowany? Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego w podlubelskich Płouszowicach na drodze do Nałęczowa – tam gdzie ruch jeszcze wielki a zakręty liczne – taka informacja się nie pojawia, a dużo dalej, w Celejowie, pomiędzy Nałęczowem a Kazimierzem – gdzie ruch mniejszy, droga prosta jak drut, pobocza szerokie, a chałupy odsuniete daleko od szosy – wbija się mi w łeb, że to teren zabudowany i zmusza do zdjęcia nogi z gazu? Czyżby decydowała arterioskleroza przedstawicieli drogowców od tych znaków? Jeśli tak, to potrzebny im relaks. Najlepiej na artystycznych arenach stolicy wojewodztwa.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: