Arkadyjska gra

Po premierze w Teatrze Osterwy

Wiele lat temu na Konfrontacjach Filmowych pokazano nagrodzony weneckim Złotym Lwem film Toma Stopparda „Rosenkrantz i Guildenstern nie żyją”, będący zresztą adaptacją własnej sztuki angielskiego dramaturga. Niżej podpisany wpadł w lekki popłoch, kiedy przyszło mu ad hoc, za dnia na dzień stworzyć recenzję z tej kunsztownej szekspirowskiej zabawy o nieprzeciętnym ładunku intelektualnym. W filmie była zawarta taka wiedza o epoce i o dziele mistrza ze Stratfordu, że wydawało się, iż nie sposób napisać o nim coś sensownego bez uważnego przestudiowania nie tylko treści „Hamleta”, wokół którego pastiszowo krążył, ale i wszystkiego, co Szekspira tyczy. Wybrnęłem jakoś z recenzenckich obowiązków, jednak po siedmiu czy ośmiu latach od tej przygody ze Stoppardem wciąż pamiętam tamte zetknięcie z jego sztuką jako jedne z cięższych doświadczeń krytyka.

Co potrafi Tom Stoppard, przekonali się także widzowie oskarowego „Zakochanego Szekspira”. To on, jako współscenarzysta przydał filmowi Johna Maddena blasku szekspirowskimi smaczkami mieszając treść dramatów z kwestiami pisanymi dziś. On też wprowadził do najlepszego, według Amerykańskiej Akademii Filmowej obrazu ubiegłego roku postać Marlowe’a, włącznie z przypisaniem mu pomysłu na „Romea i Julię” podrzuconego od niechcenia Szakspirowi.

Do czego tu zmierzam? Do konstatacji, że jeśli się sięga po Stopparda, to trzeba mu zawierzyć do cna, a tym bardziej, gdy chodzi o jego sztukę uważaną za najlepszą w dorobku autora urodzonego w Czechosłowacji a wychowanego na Dalekim Wschodzie, a za taką uchodzi „Arkadia”. Stopparda się nie kreśli, nie skraca, bo jest on absolutnym mistrzem konstrukcji i kondensacji treści. Jest też tak diabelsko błyskotliwy, że – jak w przypadku „Arkadii” – trudne lub wręcz niemożliwe jest orzeczenie jaki gatunek dramaturgii jego dzieła reprezentują. Trzeba się jedynie zdecydować, którą z warstw układającą się w smakowity tort uwypuklić, co doprawić ingrdediencjami właściwymi teatrowi tak, żeby ów indywidualny posmak dominował i stanowił rys charakterystyczny danej realizacji.

Krzysztof Babicki, reżyser „Arkadii” w Teatrze Osterwy, nie wierzył chyba do końca, ze nośnikiem spektaklu mogą być dywagacje o nieaktualności prawa Newtona i wszelkie filozoficzne reperkusje tego odkrycia. Nie zrezygnował wprawdzie z rozważań o ciągłości czasu i powtarzalności problemów drążących ludzi, których dzieli prawie dwa wieki, jako, że na przemian towarzyszymy wydarzeniom z początku XIX stulecia i z końca wieku naszego, jednak musiał czuć, że my, pozbawieni w naszym kraju równie imponującego ciągu tradycji jak w przypadku angielskim, pozostaniemy na ten aspekt sztuki nieco obojętni. Został zatem w lubelskiej realizacji uwypuklony wątek, że tak powiem śledczo-kryminalny, dotyczący odkrywania tajemnic pewnego domniemanego rozdzialiku z życia wielkiego poety, Lorda Byrona. Została też wyciągnięta nuta satyryczna, delikatna kpina z naukowców i ich wydumanych problemów badawczych a także z tego, co można nazwać arystokratycznym spleenem, nudą każącą stwarzać problemy zastepcze, zabawy takie, jak ta z współczesnego wątku „Arkadii”, kiedy mieszkańcy i goście posiadłości szykują się do zbioroego zdjęcia w starych epokowych strojach, zupełnie tak jak ich XIX-wieczni przodkowie w Anglii (co dokumentował wielki malarz Edward Burne-Jones), którzy ustawiali się do fotografii komponowanych jako żywe obrazy o sensie literackim czy symbolicznym.

Ale reżyser dokonał jeszcze jednego wyakcentowania w tekści Stopparda. Dołożył wszelkich starań, by erotyzm pulsujący podskórnie a subtelnie w sztuce uczynić niemal jej głównym bohaterem. Trudno orzec, czy chodziło o – przepraszam, że coś imputuję – schlebianie dzisiejszym gustom czy o brak wiary w odbiorcę, który bez „momentów” powodujących w najlepszym przypadku przełykanie śliny, nie wysiedzi ponad dwie godziny w teatrze, czy też – wreszcie – było to przekonanie realizatorów, iż Eros jest dziś wartością dominującą i bez niego nic nie warte jest nasze życie. W każdym razie, to dlatego chyba, reżyser każe Bernardowi (wysmakowany w swym komiźmie Henryk Sobiechart) pokładać się na stół, by kusić Hannę (Alina Kołodziej). To dlatego Chloe (Magdalena Sztejman-Lipowska nie pierwszy raz udawadniająca na scenie, że potrafi kusić mężczyzn jak diablica) jest wręcz rozpasana w swych prowokujacych zachowaniach. To dlatego, oziębła – wydawało by się po lekturze sztuki – i wyrafinowana w każdym słowie (nawet gdy mówi głupoty) Lady Croom (lepsz z każdą sceną i w końcy rzeczywiści uwodzicielska Grażyna Jakubecka) jawi się jako kłębek, niespełnionego póki co pożądania. W końcu, to dlatego, ten młody naukowy umysł z czasów gdy za Kanałem La Manche szaleje „napoleońska zaraza”, Thomasina (prawdziwa ozdoba spektaklu, dziewczęca w każdym calu a przy tym pięknie prawdziwa i przekonywująca, wystepująca gościnnie Olga Borys) budzi w sobie Lolitkę i wewnętrzny ogień, który – co mimochodem jest wspomniane – dosłownie spali jej młode życie.

Nie pojawiają się w tej intelektualnej grze Stopparda prawdziwe nośniki erotycznej zawieruchy towarzyskiej – specjalistka od „uścisków cielesnych” pani Chater i złapany z nią in flagranti Byron. Nie ma ich, bo Stoppard nie byłby Stoppardemam a gra nie byłaby grą a tylko zlatujacą wulgaryzmem dosłownością. Tym bardziej jednak trudno pojąć, dlaczego reżyser wykreslił z tekstu fragment, który wątek erotyczny „Arkadii” wzmacniał. Czyżby bał się, że pytanie Augustusa kierowane do guwernera Septimusa (bardzo dobrze czujacy sie w takich rolach, choć może za mało zdystansowany i cierpki wobec otoczenia Witold Kopeć) o „rzeczy związane z ciałem” źle zabrzmią w ustach grajacego ten epizod ucznia liceum, w którym zapewne przedmiot o nazwie wychowanie seksualne nie należy do pedagogicznych pieszczochów? Szkoda, tym bardziej, że pokorne przeprosiny młodego milorda kierowane do guwernera tracą po takich cięciach jakiekolwiek psychologiczne uzasadnienie.

Coś więc zostało w tej realizacji zagubione, coś złamane i nie wszystkie subtelności niezwykłego tekstu angielskiego autora wychronione. Czy ktoś na sali wyłapał na przykład takie perełki przewrotności komentarza Thomassiny, gdy mówi o matce: „Bardzo jest poirytowana tym, że papa zdecydował się odmienić park, ale to jeszcze nie powód, by okazywać gościom szczególną uprzejmość”? Takich paradnych sformułowń jest w „Arkadii” na kopy – uchowuje się zaledwie ich część, za co winę ewentualnie można też spędzić (oby!) na premierową tremę. Dobrze chociaż, że przy tym poniekąd farsowym (a więc – niestety – zubażajacym przesłanie) podejściu do sztuki, wiele smaczków uchowało się (jaki poeta, na dodatek rogacz chciałby usłyszeć pasus: „Złości w panu nie więcej niż poezji”?) dzięki dobremu aktorstwu. Co cieszy, wspaniałym dopełnieniem, dogranym w szczegółach, są role epizodyczne – Ludwika Paczyńskiego jako lokaja Jellaby, Jerzego Rogalskiego jako wspomnianego safanduły poety wymachujacego pistoletami pojedynkowymi, partnerujacego mu w staraniach o pojedynek kapitana Brice’a w inerpretacji Andrzeja Redosza a już szczególnie Pawła Sanakiewicza, wcielajacego się w rolę architekta ogrodowego Noaksa, którego dwukrotne pojawienie się na scenie za każdym raszem „podrasowuje” sytuację i przydaje jej komediowej barwy. Nie zapomnijmy także o dobrej dużej roli Artura Kocięckiego jako Valentine’a, a co do reżyserii, o tym, że Krzysztof Babicki, mający już za sobą realizację „Arkadii” w Gdańsku, mistrzowsko poradził sobie z przenikaniem czasów w sztuce i z uzyskaniem odczucia jedności pomiędzy dwoma odmalowywanymi w sztuce epokami.

Czy taką odmianę gry arkadyjskiej zaakceptują widzowie, przekonamy się wkrótce, kiedy głosować będą na sztukę w Teatrze Osterwy nogami i – przybywszy do świątyni Melpomeny – kupować będą na nią bilety. Z wielu powodów warto jednak to uczynić.

Andrzej Molik

Tom Stoppard Arkadia. Reżyseria Krzysztof Babicki; dekoracje Paweł Dobrzycki; kostiumy Irena Biegańska; muzyka Marek Kuczyński. Premiera w Teatrze im. J.Osterwy 15 maja 1999 roku.

Arkadyjska gra

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: