Gorzka czekolada

Czas już najwyższy (dziś przecież mija już tydzień od startu wydarzenia) przejść do obiecanej oceny ośmiu spektakli VIII Festiwalu Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi – SŁODKO GORZKI. Trzymając się zaproponowanej przez dyr. Witolda Mazurkiewicza konwencji, podzielmy próbki podsumowania na te dwa nurty, smaki wypełniające – w sumie, jak to ona – pyszną gorzką czekoladę. W celach dokumentacyjnych pamiętajmy przy tym, że miejscem pierwszego, z jednym wyjątkiem na parking przy Popiełuszki, był Plac Litewski (trzy w namiocie + widowisko plenerowe), a drugiego – Chatka Żaka.

SŁODYCZE

Boski monolog

Już wejście w festiwal, Ojciec Bóg autorstwa Katarzyny i Jacka Wasilewskich, przywieziony z warszawskiego Teatru Polonia, to mocny uwerturowy akord zapowiadający jak najlepsze wrażenia na Sąsiadach’2013. W każdym drobiazgu tej przewrotnej monologowej opowieści Boga Ojca, tego ze Starego Testamentu, o jego troskach i rozterkach przy wychowaniu Syna, tego z Nowego, czuć reżyserską rękę mistrza Waldemara Śmigasiewicza. Potrafi on przy pomocy brawurowo sprawnego aparatu wykonawczego w osobie Marcina Perchucia, wydobyć wszystkie intelektualne smaczki tekstu (biblijne odnośniki przepuszczone przez homogenizujący, medialny młynek mass culture) i ogromne zasoby dowcipu zawartego w monodramie. Wasilewscy, którym – jeśli utrzymają taka formę – wróżę świetlaną dramaturgiczną przyszłość, sięgają do najlepszej tradycji europejskiego humoru. Kiedy z ust Pana Boga pada opowieść o cudzie w Kanie Galilejskiej, trudno się opędzić od skojarzenia z Schizofreniczną ewangelią Bohumila Hrabala (poświęconą – i to tyz pikne! – jego „siedemdziesiącioletniej Muzie – stryjowi Pepinowi). U niego Jezusek jeszcze lepiej narozrabiał, gdy uczynił pierwszy cud: „Chciało mu się pić, więc przemienił wino w wodę i weselnicy omal go nie zabili”. Sam najbardziej się uśmiałem, gdy w interpretacji Perchucia (zaczyna i kończy w kubraczku jakby zarezerwowanym dla naszych wieszczów – ładny pomysł Joanny Adamkiewicz) Ojciec Bóg tłumaczy się, że nie miał czasu wpaść do Betlejem na narodziny Syna, zatem wysłał tam z prezentami kurierów… – wiadomo, Trzech Króli. Przyznam się jednak, że w pełnym zachwycie produkcją z Polonii jeden element dokuczliwie mi przeszkadzał. Nie mogłem – może i z powodu treściowych szyderstw sztuki z masowych mediów – opędzić od myśli, że aktor Perchuć, wzorem, co najmniej trzech odmian reklamy pożyczek z jakiegoś banku wędrującej aktualnie przez wszystkie stacje tv, wcale o nic niepytany, zwróci się do nas na widowni: – Szczerze? I zawieszając dramatycznie głos zakomunikuje po dłuższej przerwie: – Szczerze… Itd. No, cóż. Pożyczki, już chyba od czasów starotestamentowych, lichwą zwano. A równie wiekowa prawda głosi, że pieniądz nie śmierdzi. Ale odpuśćmy to sobie. Dużo ważniejsze, że spektakl jest nośnikiem znaczących przesłań i pytań, zmuszając do refleksji, że wcale nie jest tak słodziutki, jak de nomine wskazywałby nurt, w którym się znalazł. I w tym jego siła.

Łóżka wcale polskie

Dziwnym trafem, w produkcie Impresariatu Teatralny Eskander pt. Pod niemieckimi łóżkami obecność trojga medialnych gwiazd na scenie już mi tak bardzo nie doskwierała. Może dlatego, że reklama innego banku (ale też odcinkowiec) z udziałem Bartosza Opani już dawno odstawiona została ad acta, a jak ognia unikam oglądania seriali, naturalnego podglebia talentu szczególnie Bartka Kasprzykowskiego. Ten zresztą podpisał się – wraz z Agnieszką Głębicką – pod scenariuszem opartym na bestsellerze Holgera Schlagetera wg opowieści polskiej sprzątaczki Justyny Polańskiej. Sprawili razem, że tytuł stał się deko symboliczny, bo rzecz dzieje się tak naprawdę pod polskimi medialnymi łóżkami, gdzie najlepsze miejsce dla dzisiejszych, nawet chwilowych celebrytów. Fakt jednak, że materia, na której tam zalegają, szyta jest zdecydowanie grubymi nićmi i jeśli nawet sceny z tego płynące są popisem aktorskiej brawury, w której uczestniczy też dama, Tamara Arciuch, w zakłopotanie człowieka wpędza nazwiskowy prymitywizm skojarzeń ze świetnie parodiowanymi, ale i w treści wyśmiewanymi realnymi postaciami (vide Andrzej Bujda, Daniel Olbramski czy – nawet gdy słusznie mu się to należy – Jan Opóźnialski). Przedstawienie wyreżyserował twórca naszej Sceny InVitro Łukasz Witt-Michałowski, dla którego Kasprzykowski stał się oto ulubionym aktorem (dziś odbyła się w Chatce premiera Kamieni w kieszeniach w nowej obsadzie, w której partnerującego do tej pory Bartkowi Szymona Sędrowskiego zmienia Mateusz Damięcki). Obaj dżentelmeni, reżyser i aktor, muszą doskonale wiedzieć i czuć to, co, i ja. Że siłą sprawczą i napędową obecnego spektaklu jest przebojowa – od tekstu, przez realizację i wykonanie – sztuka Marie Jones, od której obaj rozpoczęli swój profesjonalny romans teatralny z Lublinem, nim jeszcze powstało InVitro. Taka sama mozaikowa konstrukcja. Takie samo wcielanie się aktorów w liczne role. I odwołania do świata „zatrutego kulturą masową i medialną papką”. Jeno efekt różny. Przy tej grubej nici stosowanej tutaj, układający się w fastrygę, a nie – jak tam – w elegancko powabny ścieg. A też bez tej, niesionej przez Kamienie…, wiary w normalnego człowieka i jego twórczą siłę. Także bez lekkości, w której tytułowe kamienie w kieszeniach jednego z bohaterów ściągnęły na dno, ale całość uniosły na nieboskłon Sztuki. Sprawiedliwość jednak trzeba oddać, że Pod niemieckimi łóżkami budziło w słodkim nurcie festiwalu największe salwy śmiechu. Może to ja, za dużo pamiętający staruch kwękający, nie mam racji? Może te kilka lat różnicy pomiędzy produkcjami odmieniło jeszcze bardziej świat i nie uchodzi i tu przywoływać odwieczną prawdę, że pecunia non olet? Tym bardziej, że się w przedsięwzięciu z nagła frant osobiście „zagrało” (obecni wiedzą, o co chodzi).

Pandory puszka bez nadziei

To jeden z dwóch wspomnianych w poprzedniej części podsumowania zakalców pojawiających się w słodkościach i goryczkach apetycznego festiwalowego. Przywieziona przez Teatr Formy z Wrocławia plenerowa Pandora ze scenografią i w reżyserii Józefa Markockiego pokazana na Litewskim. To ponoć projekt międzynarodowy, z udziałem 6 aktorów z Białorusi, Niemiec i Polski, ale najwidoczniej dyr. Mazurkiewicz w tym trójkącie zawirowań nie zdołał obejrzeć przedstawienia osobiście, a przysyłane przez teatry materiały wideo nie oddają nigdy całej prawdy o takich pominiętych przez fachowe oko, osobliwie tych prezentowanych w wolnej przestrzeni. Twórcom tego widowiska (powinno być „widowiska”) udała się rzecz niespotykana, zadeptać jego bazę, sztukę Wariat i zakonnica. Zabrali mi cały ulubioną ongiś atmosferę twórczości Witkacego, wysączając z niej wszelkie kuszące soki. Tytuł jest akurat pioruńsko adekwatny do artystycznego efektu. Ta Puszka Pandory (dokładnie powinno być: beczka), jak w mitologii jest wypełniona nieszczęściami, z jedną wszak różnicą. Na jej dnie, po rozpełźnięciu się ich na cały świat, nie ma umieszczonej z woli Zeusa nadziei. No, może z wyjątkiem sprawności zespołu. Nad resztą – używając wyświechtanego przez krytyków powiedzenia – spuśćmy kurtynę milczenia.

Coraz bliżej goryczy

Gorycz ogarnia przede wszystkim piszącego te słowa i podsyca przekonanie o mojej durnocie. Ksenia Duńska, prawa ręka szefa festiwalu, przy wpuszczaniu i rozsadzaniu w namiocie na Litwie publiczności wyraźnie mnie prosiła, żebym zajął miejsce na widowni, bo Sławomir Batyra, reżyser Rewolucji balonowej Julii Holewińskiej, zrealizowanej w stołecznym Teatrze Powszechnym, ostrzegał, że tylko w linii sceny płynący zeń przekaz jest dobrze słyszalny. Ja jednak, bojąc się siadać na niskich praktikablach z podkurczonymi nogami, uparłem się, że tradycyjnie zajmę miejsce z boku na normalnym krześle i jakoś to będzie. Nie było! Widziałem kunszt kreacji Katarzyny Marii Zielińskiej, złożonej z tuzinów użytych środków aktorskich. Wręcz fizycznie czuło się przez to, że monodram został napisany specjalnie niej. Ale przekaz jakże ważnych treści o przemianach płynących z ustrojowej transformacji lat 90. wypowiadane przez jej dziecko, świadka, bohaterkę, a w sumie obecnie ofiarę, trzeba było składać jak misterną szaradę, budować niczym dom, który od początku napiętnowany jest wielkimi szczerbami, gorzko szarzejącymi, jak ten los przedstawicielki pierwszego postpeerelowskiego pokolenia, zakotwiczonego wyłącznie w transformacyjnym tangu z figurami. W takich dyskomfortowych dla krytyka sytuacjach, gdy przez płótno namiotu dochodzą wszelkie dźwięki z zewnątrz, okrzyki z placu, wycie karetek pogotowia, huk gnających obok po Krakowskim P. motocykli, przychodzą do skołowanego, ogłuszonego łba myśli najgłupsze. Np. że Witek Mazurkiewicz namawia specjalnie w ten czas znajomych harleyowców, żeby zrobili trochę szumu. A nie chodzi mu o działanie złośliwe, tylko o podtrzymanie odpowiedniej atmosfery Sąsiadów, wydarzenia, które od początku związane jest z ulicą i jej realiami. Precz z mózgu takie szalbierstwa! I tak już wiedziałem, że festiwal w nowej formule przekroczył właśnie ostatnim namiotowym spektaklem cienką granicę pomiędzy słodko i gorzko, wspaniale wypełniając oba człony pozornej dychotomii.

Bratni czeski przypadek

Podobnej sztuki dokonał na parkingu przed Galerią Labirynt Teatr Novogo Fronta z Czech zamykając Sąsiadów’2013 widowiskiem Causa Fatalis . Podle zaproponowanego nam programu, finalizował festiwal, ale niespodziewanie i dla piszącego te podsumowanie, w mej summy konstrukcji równie dobrze (nawet, jeśli słodkości odróżniono w opisie programu jasną czcionką) mógłby się śmiało znaleźć po stronie planowanego recenzenckiego rozliczenia pt. GORYCZE (zupełnie podobnie jak monodram Zielińskiej). Śmiertelna przyczyna, jak chyba należałoby tłumaczyć łaciński tytuł, czyli wkroczenie Obcego w niemal sielankowo, ludycznie pokazanego domu o barwnych lokatorach, przynosi owe traumatyczne skutki. Ale we wrażeniach liczy się jeszcze coś. Nie pamiętam, kiedy widziałem bezsłowne (nie licząc pieśni, jak druzgoczący hit Janis Joplin), plenerowe przedstawienie o tak klarownie prowadzonej fabule, w której wszystko staje się pod ręką Iriny Andrejewej absolutnie czytelne. Zresztą mówienie o bliskim nam, pasującym jak ulał do tegorocznej formuły imprezy przypadku braci Czechów należy traktować symbolicznie i rozszerzyć o podobieństwo środkowoeuropejskich przemian innych sąsiadów, bo pani reżyser to Rosjanka, a w obsadzie m.in. Polka. I tak klamra VIII FTEŚ S cudownie się domknęła, szkoda, że przy małej frekwencji widzów wysłanych o godz. 22 daleko od centrum. Ale wcześniej…

***

Wcześniej w minioną niedzielę 16 czerwca pokazano w Chatce ostatni z trzech spektakli stricte gorzkiego nurtu tych Sąsiadów, który chciałbym potraktować z całą należytą tym przedstawieniom powagą. Wybaczcie! Po calutkim dniu, kilkunastu (sic!) godzinach spędzonych nad klawiaturą, z której wyszarpałem to, co przeczytaliście powyżej, jestem tak zmęczony, że nawet gorzka czekolada nie wydaje się teraz (kulinarnym) smakołykiem i sił brakuje na zwieńczenie dzieła. Odkładam to na zaś. Mam nadzieję, że nie Ad Kalendas Graecas, ale w sobotę jadę do Wawy na być może muzyczną live przygodę życia, a potem osobiście przyznałem sobie tygodniowy urlop nadjeziorny i muszę się jutro do obu eskapad przygotować. Zrozumcie zatem i ewentualny poślizg czasowy.

Bóg w tym spektaklu jest Bogiem Starotestamentowym, Bogiem zakazów i nakazów, kary i zemsty. Tej wizji Stwórcy i jego działania zostaje przeciwstawione przesłanie Jezusa; przesłanie miłości, zrozumienia i wybaczenia. I tu pojawia się pytanie: Czy Jezus miałby szansę na osiągnięcie sukcesu?

Odpowiedzi na nie udziela drugi z czwartkowych spektakli – „Jezus Chrystus Zbawiciel” w reżyserii Michała Zadary, zrealizowany na podstawie monodramu Klausa Kinskiego. Jest to opowieść o życiu i śmierci Jezusa, oparta ściśle na Ewangeliach, jednak wpisana wyraźnie w kontekst współczesny. Inaczej też niż do tego przywykliśmy przedstawiona jest osoba Zbawiciela. Chrystus jawi się tu jako buntownik, wywrotowiec i rewolucjonista. Jest Bogiem biednych, poniżanych, gwałconych, represjonowanych i skazywanych; Bogiem hipisów, anarchistów, squatersów, narkomanów i meneli. A jako taki musi być nienawistny dla establishmentu. Każdego – tego sprzed dwóch tysięcy lat i tego dzisiejszego. Byłoby dobrze, gdyby pomyśleli o tym ci politycy, którzy chętnie „zapisują” Jezusa do swoich partii i partyjek. Kinski, a za nim Zadara wskazują wyraźnie: gdyby Chrystus ponownie zstąpił na Ziemię, Jego losy potoczyłyby się tak samo, jak przed wiekami i taki sam spotkałby Go koniec. To konstatacja nader niewesoła. Choć być może jest pewna nadzieja. „Jezus Chrystus Zbawiciel” zaskakująco dobrze przystaje do nauki papieża Franciszka. I może właśnie tego powinniśmy się trzymać.

Drugi z sobotnich spektakli w ramach festiwalu „Sąsiedzi”- „Żyd” Artura Pałygi, zrealizowany przez Witolda Mazurkiewicza w warszawskim Teatrze Rampa – sięga jeszcze głębiej w naszą historię. I podejmuje do dziś drażliwy temat relacji polsko-żydowskich. Przedstawienie rozpoczyna się niemal jak komedia. Oto dla upadającej szkoły w niewielkim miasteczku pojawia się nadzieja na ratunek. Znalazł się darczyńca skłonny wesprzeć placówkę pokaźną kwotą, pod warunkiem jednak nadania jej imienia jego ojca, pisarza. Z pozoru – sprawa prosta, problem jednak w tym, że ów pisarz był – o zgrozo! – Żydem. Dyrektor szkoły powołuje więc złożony z nauczycieli i księdza katechety komitet, który ma zdecydować, jak całą rzecz przeprowadzić. I rozpoczyna się swobodna dyskusja, w trakcie której wyłania się zrazu obraz nieznajomości Żydów, potem stereotypów na ich temat, wreszcie jawnych uprzedzeń. A wtedy przestaje być śmiesznie. I dla bohaterów na scenie, i dla nas, widzów. Ujawniają się różne poglądy, łącznie z tymi najbardziej obrzydliwymi, kołtuńsko-antysemickimi, wyrażanymi przez wuefistę (Konrad Marszałek), który prawdopodobnie nigdy nie widział Żyda na własne oczy. Choć – paradoksalnie – akurat jego można uznać za ofiarę zalewającej go zewsząd ksenofobicznej propagandy. Bowiem poza nim każdy skrywa w szafie jakiś szkielet. Polonistka (Brygida Turowska), która milczała, gdy trzeba było krzyczeć; dyrektor (Grzegorz Mrówczyński), który otrzymał stanowisko na fali czystek z roku 1968; ksiądz (Piotr Furman) oskarżany o lata piętnowania Żydów przez Kościół katolicki; nawet młodziutka anglistka (Kamila Boruta-Hycnar), której dziadek i ojciec dorobili się na handlu pożydowskimi domami. Padają oskarżenia najcięższe, przypominane są zbrodnie tak straszne, że wręcz trudne do pojęcia, wywołujące w widzach niemal fizyczny ból. A dodatkowo przygnębia fakt, że wcale nie mamy pewności oczyszczenia. Bowiem choć w końcu decyzja o nadaniu imienia szkole zapada, niewiele wskazuje na to, by w bohaterach zaszła radykalna zmiana postaw. Nie będę ukrywał, że wychodziłem z tego spektaklu przytłoczony, ale z przekonaniem, że trzeba go było zobaczyć. Dobrze, że znalazł się w programie festiwalu, bo może przynajmniej niektórym da do myślenia.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: