Artysta w laurach

W zasadzie powinien się do tego już przyzwyczaić, bo jest laureatem 19 nagród i wyróżnień różnych konkursów, biennale i triennale, w tym 5 ogólnopolskich i 10 międzynarodowych. Ale i sam Krzysztof Szymonowicz przyznaje, że mijający sezon artystyczny był dla niego zupełnie wyjątkowy. Najpierw przyszła wiadomość z Korei Połd. o nagrodzie regulaminowej XIII Międzynarodowego Konkursu Grafiki Seul 2004 za linoryt „Pamiątki III”. Potem poleciał do Vigo w hiszpańskiej Galicji odebrać I nagrodę i Złoty Medal siódmej edycji niezwykle prestiżowego, dla grafików chyba najważniejszego w Europie Międzynarodowego Biennale Grafiki w Ourense za „Pamiątki IV”, kolejną dużą – 90 x 60 cm – pracę linorytową z rozpoczętego w roku 2000 cyklu. – To cykl w sumie najnowszy, poprzednie zatytułowane były „Rozmowy z sobą” i (kolorowy) „Portrety piktograficzne” – melduje artysta. Jakby tych laurów było mało, za kilka dni, 23 czerwca – o czym wiadamo było już wcześniej – w Łodzi wręczony zostanie mu medal (nagród tam nie ma ) XII Międzynarodowej Wystawy Małych Form Graficznych. – Wysłałem trzy małe linoryty 12 x 15 cm z cyklu „Rolki” i w sumie nie wiem, czy dostaję medal za wszystkie grafiki czy za jedną – mówi Krzysztof. Wyjaśnia też, że grafiki z tego cyklu, od którego zaczął pracę z linorytem poświęca różnym znajomym – np. „Rolka Jacka” (Wojciechowskiego), „Rolka Jana” (Ferenca), „Rolka Szymona” (syna) – a ich elementami są rolki papieru toaletowego i charakterystyczne znaki tej osoby w postaci piktogramów. – Wręczenie laurów wystawy w łódzkiej Galerii Sztuki Współczesnej będzie bardzo uroczyste, z koncertem, bankietem i – w trakcie niego – aukcją prac prowadzoną przez Wojciecha Siemiona – dodaje medalista.

Czy należy się dziwić, że po takim ciągu sukcesów przyszedł kolejny, lokalny, ale bardzo znaczący? W przededniu uroczystości w Łodzi, w środę 22 czerwca w naszym mieście odbędzie się inna. Krzysztof Szymonowicz otrzyma – co jest tajemnicą poliszynela – Nagrodę Artystyczną Miasta Lublina. Czy w takim razie nie warto poznać bliżej wciąż skromnego laureata, doprawdy dalekiego od spoczywania na – nomen omen – lurach? Nich uczyni to on sam, wybitny, ceniony już na całym świecie grafik. Oddajmy głos Krzysztofowi:

Nauki mistrza Fomina

– Chociaż urodziłem się w 1960 r. w Lublinie, już jako czterolatek znalazłem się w Puławach, gdzie ukończyłem podstawówkę. Jeździłem do Kazimierza, widywałem tam słynną wówczas postać, niejakiego Fomina, chodzącego w chałacie przewiązanym sznurkiem. Okazało się, że mieszka w sąsiednim bloku, poznałem go, a ten mnie pouczał: – Gdzie będziesz się męczyć, naucz się malować, to będziesz miał zarobek. Pierwszy bakcyl został łyknięty. Ale w domu nie było tradycji plastycznej. Ojciec pracował jako mechanik w Zakładzie Doświadczalnym Instytutu Nawozów Sztucznych przy ZA i nie wyobrażał sobie dla mnie innej przyszłości jak podobna do jego. Powróciłem do Lublina lądując zgodnie z jego wolą w Technikum Mechaniczno-Energetycznym na Magnoliowej. Jednak nauki Fomina zostały w głowie. Zaczęłem przychodzić do TPSP na Grodzką i zainteresowałem się studiami plastycznymi. Pierwsze podejście było nieudane. Jak mi powiedzieli, że mam zrobić studium postaci, to namalowałem ją od połowy w górę. Przyszedł prof. Jurek Kierski, popatrzył i pyta: – Co ty synu robisz?! Za chwilę już pracowałem w zawodzie jako mechanik cukrownictwa. Nastał stan wojenny i z cukrowni wzięli mnie do wojska. Trzebiatów, Koszalin, Kołobrzeg, Drawsko Pomorskie, Cottbus, nawet Magdeburg pod granicą z Niemcami Zach. 2,5 roku służby i odkładania na bok plastycznych planów. Moja doborowa kompania na szczęście nigdy nie była wzywana do demostracji i strajków. Tylko gmachu TVP na Placu Powstańców Warszawy pilnowałem…

Malarz czy grafik

– W 1983 dostałem się już do IWA UMCS, do pracowni śp. Mariana Stelmacha i tam był Jacek Wojciechowski, świetny malarz, z którym miałem b. dobry kontakt. Na III r. trzeba było obrać specjalizację i na zebraniu w instytucie powiedziałem, że chcę robić malarstwo, a Maksymilian Snoch na to: – Nie, Szymonowicz będzie robił grafiki, ja go widzę w swojej pracowni. Wykręciłem się – co Maksa rozbroiło – argumentem, że już kupiłem blejtramy i farby. No i zrobiłem dyplom z malarstwa, co jest zasługą Jacka. Wcześniej do pracowni zaczęli przychodzić i oglądać moje obrazy inni wykładowcy. Irek Kamiński pochwalił jeden za nowe widzenie i formę. Mówił, że podoba mu się okno przez które patrzy się nie na zewnątrz, tylko odwrotnie, do wnętrza, gdzie trochę surrealistycznie objawiała się przestrzeń z ołtarzem i współczesną parą. Z tym obrazem związana jest przedziwna historia. Pewna pani powiedziała mi, że zaintresowani są nim Francuzi. A potem poinformono mnie, że nie Francuzi, a kierowniczka banku kupiła go od tej pani. Za jakieś pół roku kolejna osoba zadzwoniła, że odkupiła go od tej z banku. Zaprosiła mnie, pokazała z dumą moją pracę i poinformowała, że ten obraz emanuje pozytywną energią, co stwierdził znany radiesteta, ten, który szukał relikwi z bazyliki dominikanów. To były dwa dobre obrazy. Drugi, z pudełkiem, zegarem, kamieniem filozoficznym i warsztatem malarskim na draperiach wymyśliłem jako symboliczny. Że jest w nim czas, a światło wyznacza nową drogę w malarstwie. Teraz jest gdzieś w Kazimierzu…

Od babci do grafiki

– Na V r. malowałem w pustej chałupie na Wapiennej, ale musiałem ją opuścić i zamieszkać u babci od strony mamy na Czereśniowej. Babcia Helena Szewczyk miała astmę i chociaż powtrzała „Maluj sobie, maluj!”, każde malowanie kończyło się wzywaniem pogotowia. Szukałem jak to, co we mnie tkwiło wypowiedzieć w inny sposób. Wszystkie pomysły malarskie przenosiłem na grafikę. Pozbyłem się waloru, zaczęłą się synteza. Jednak się miotałem, chciałem wrócić do malowania. Rok po dyplomie odwiedził mnie Grzegorz Mazurek, dziś dziekan wydziału, poogladał prace i rzekł: – Ty rób grafikę, Grzesiu! W tym samym 1990 r. zostałem na podstawie prac przyjęty do ZPAP, wystartowałem w konkursie Grafika Roku i od razu zdobyłem III nagrodę. Potem było ich wiele. Uczyłem plastyki, najpierw na studiach w szkole podstawowej nr 6, a potem przez 7 lat w nr 14 przy skansenia na Sławinku. Dwukrotnie zostałem laureatem nagrody edukacyjnej prezydenta miasta. Moje dzieciaki zdobywały dużo nagród na wojewódkim przeglądzie plastycznym i Biennale Grafiki i teraz, gdy od 1997 r. pracuję na Wydziale Artystycznym, spotykam je tutaj. Jest Stryjecki, imienia zapomniałem. Karolina Madejska robi dyplom. Basia Wasilewska jest na IV roku na grafice, a Justyna Piech kończy ASP w Warszawie. – Po cholerę ich tak pozarażałeś, życie im zmarnowałeś! – śmieje się ze mnie Grześ Mazurek.

Linoryt jak malarstwo

– Trzymam się linorytu, chociaż próbowałe i technik w metalu, ale tam jest proces, ktory nie do końca mi pasował – jest trawienie, chemia, trzeba czekać na efekt. Tu buduję i czuwam nad wszystkim, trochę jak w malarstwie. Może to też kwestia charakteru. W linorycie z decyzją, która już zapadła trzba sobie radzić i kontynuować pracę, bo nic nie da się poprawić. Siadając przed matrycą – w przeciwieństwie do tych, którzy tworzą na gorąco – wiem, co chcę osiągnąć. Budzi się pomysł, zapisuję niezamknięty szkic, a zamykanie formy, to kwestia deyzji czy coś ma być jaśniejsze czy ciemniejsze. Jest coś takiego, że wybranie techniki pozostaje w pełni świadome. Nie zamykam się, może powrócę do malarstwa, może będę robił – istnieje taki pomysł – elementy przestrzenne. Teraz widzę, że to, co robię obecnie ma sens. Musi być moment dojrzenia do tego, że stwierdzę, iż ten a ten pomysł nie jest do zrealizowania na papierze, tylko lepiej wyrazić go innymi środkami w przestrzeni.

Portret człowieka bez człowieka

– Cały czas w swej twórczości krążę wokół człowieka. Założyłem, że można sportretować go nie realistycznie, ale ujmując poprzez jego zainteresowania, przez to co robi, co jest dla niego charakterystyczne. To portret człowieka bez człowieka, bez jego postaci. Najciekawsze, że nawet jak nie podpiszę, że to „Rolka” jednego czy drugiego, oni oglądając odgaduję, że to o nich. Tak jest w małych formach i w tych dużych. Małe są zapisem ludzi i sytuacji, które coś dla mnie znaczą. I doszedłem do tego, że potrafię wyrazić smotność człowieka. Ja nie wymyślam, ja dośiadczam. Lubię przefiltrować wszystko przez własne emocje i tak to opowiedzieć. Tworzę „Pamiątki”, bo pamiątką może być ulubione, pobudzające wspomnienia malarstwo, może by fotografia, zapamiętane miejsce… I wcale nie muszą być odczytane jako wspaniałe, bo mogą być dramatyczne. Kamufluję je oczywiście, bowiem nie wszystko może być na talerzu. To grafika. Musi nieść tajemnicę, bo każdy odbiorca powinien doszukiwać się przemowy do niego przez znaki graficzne, ale nie bezpośrednio, tylko poprzez jego emocje, jego wiedzę. To plakat ma rolę przemawiania bezpośredniego. Grafika jako czysta stuka powinna zmuszać do myślenia, nie dawać bezpośrednio odpowiedzi. Nawet nie ma odpowiedzi. Ważny jest proces zadawania pytań i naklaniania do myślenia. Ale z tym jest coraz gorzej. Żaden, wychowany na dzisiejszych pośpiesnych, powierzchownych mediach młody człowiek nie postoi 20 minut przed grafiką. Zobaczy nudę.

 

Kategorie:

Tagi: /

Rok: