Au passage – Teatr Stary

Nie mam zamiaru rozdzierać szat z powodu takiego, a nie innego ukształtowania przez Karolinę Rozwód programu otwarcia reanimowanej w sercu mego miasta perełki – Teatru Starego. Sam pisuję do Lubelskiego Informatora Kulturalnego ZOOM i – nawet zgadzając się z pewnymi uwagami autora Listu do redakcji wydrukowanego w kwietniowym wydaniu miesięcznika pod odkrywczym tytułem Cudze chwalicie, swego nie znacie (dopełnienie klasycznej formułki z Jachowicza Stasia w treści), czyli utracona szansa – starego wygę dziennikarską zadziwia, jak grubymi nićmi szyta jest „intryga”. Krytyk sytuacji premierowej nie jest jakimś amatorskim odbiorcą kultury, skoro bez zmrużenia oka – przypominając jej idee – przechodzi do porządku nad mało mówiącym obecnemu pokoleniu nazwiskiem Meliny Mercouri, że przypomnę ja, cudownej aktorki z Nigdy w niedzielę, śpiewającej hit Dzieci Pireusu, ale przede wszystkim greckiej minister kultury w latach 80., walczącej o tzw. Marmury Elgina z Partenonu (niestety, fragmenty głównej świątyni z ateńskiego Akropolu nadal przebywają w British Museum), która rzuciła projekt Europejskich Miast Kultury a potem Europejskiej Stolicy Kultury. Na mój węch, ten epistolarz-malkontent, nader szybko reagujący na wydarzenia inicjacyjne TS, to – być może obecnie „oddalony od Lublina o kilkaset kilometrów” – jeden z zaexportowanych nad Bystrzycę fachowców wspierających starania mego miasta o tytuł ESK 2016. Być może także – tu pobalansujemy na granicy pomówienia, bo spisu starających o dyrekcyjny fotel na szczęście nie znam – rozżalony faktem, że to nie on przejął stery w odrodzonej placówce z rogu Jezuickiej i Dominikańskiej…

Tymczasem, w pamiętnym przekazie niezawodnej TVP Kultura z otwarcia naszego redivivus Teatru Starego zabrakło mi raczej wspomnień o latach ostatnich zabytkowego budynku, mieszczącego wówczas śp. kino Staromiejskie (Leszku Mądziku, przyjacielu, czy tylko to pamiętasz, że wciąż dostawałeś miejsca za filarami przesłaniającymi ekran?; posła Palikota J. ze Starego Miasta [dziś] o nic nie pytam, bo wówczas nawet myśl o włoskich winach musujących z Biłgoraja nie zaprzątała mu jeszcze młodzieńczej głowy). Nie pcham się tu na estradę, ale takie wspomnienie mi wciąż towarzyszy. Pozwólcie, że się nim podzielę.

W 1972 r. doczłapałem do absolatoryjnego kresu mego studiowania. Gusta, zainteresowania, pasje zostały już ukształtowane. Poczesne miejsce zajmował wśród nich towarzyszący mi od dzieciństwa film, jedyna prawdziwa rozrywka w socjalistycznym miasteczku Świdnik, gdzie się wychowałem. W Lublinie na studiach mieliśmy cudowne Kino Studyjne w Chatce Żaka, gdzie uczyłem się od 1966 dzieł nowej fali francuskiej, młodego kina czeskiego (stąd, po Perłach na dnie i Pociągach pod specjalnym nadzorem Menzla, miłość na całe życie do napędzającego go Hrabala), czy nawet w zawierusze Marca’68 potrafiliśmy z radzieckiej kinematografii wydobyć takie cudo, jak Cienie zapomnianych przodków Paradżanowa). Ale komuna-system miał swoje restrykcje. Pewne, elitarnie traktowane dzieła trafiały jedynie do kin określanych, o ile pamiętam, jako kluby dyskusyjne. To był taki wentyl w dystrybucji. W maleńkich salach, takich właśnie jak kino Śródmiejskie, jedyne z tą pieczęcią zapewne w promieniu ok. 150 km, pokazywano „dla świętego spokoju” dzieła z góry napiętnowane wyrokiem o stanowczym ograniczeniu pokazów. W Chatce i na KUL gruchnęła nagle wieść, że w idącym już w ruinę budynku na Starówie pokazany zostanie w Lublinie zaledwie kilka razy najnowszy film Andrzeja Wajdy Piłat i inni. Dziś sala Teatru Starego mieści 165 osób. Nie wiem, ile przyjmowała wówczas. W każdym razie, pierwsze podejście było nieudane. Odstałem w kolejce ciągnącej się przez Jezuicką od Bramy Trynitarskiej, by pocałować kasę biletową w jej zamknięte szklaną ścianą oblicze. Na drugi dzień, cwańszy doświadczeniem, kolejkę zająłem wcześniej i film obejrzałem. W tamtej epoce był dla niespełna 25-latka jednym z najważniejszych przeżyć.

Przede wszystkim – wstyd się dziś przyznać – ideologicznych. Scena, w której Juda z Kiriatu (Jerzy Zelnik) zdradza swego Mistrza Joszuę Ha-Nocri (Wojciech Pszoniak), składając nań telefoniczny donos, a z automatu wysypuje się na szalbiercę owych 40 biblijnych srebrników nagrody, była obrazowym dowodem tego, dlaczego „maluczkim” zakazywano oglądania filmu Wajdy – potwarzy wobec działań SB-cji. (odkryłem właśnie w zapiskach reżysera z 1975 taki passus: ”W lepszych czasach znalazłem w Czarnej księdze cenzury następującą notatkę: Nie należy dopuszczać do publikacji żadnych materiałów, recenzji, omówień i artykułów na temat filmu A. Wajdy”Piłat i inni” oraz żądań szerokiego rozpowszechnienia tego filmu. Mogą być zwalniane wyłącznie informacje repertuarowe o fakcie wyświetlania tego filmu w konkretnym kinie studyjnym”). Ale jednocześnie ja, nie filolog i nie wychowany na tej literaturze, dostałem nieprzeciętnego kopa, żeby sięgnąć do Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa. I żeby prześledzić całą twórczość doktora Michaiła Afanasjewicza. Owocowało to tym, że raptem cztery lata po obejrzeniu filmu, lądując w Moskwie już jako zawodowy dziennikarz w ramach reliktu tamtej epoki, Pociągu Przyjaźni, urywałem się spod skrzydeł ideologicznych opiekunów wyprawy i szukałem w cieniu Kremla, Pałacu Zjazdów KPZR i Mauzoleum Lenina i w pewnym od nich oddaleniu ulic ze stron może najważniejszej książki życia (a nie było to łatwe, bo czynownicy Stalina i Breżniewa pozmieniali nazwy). Odkryłem Małą Bronną. Domyślałem sięm bodaj słusznie, gdzie są Patriarsze Prudy, na których tramwaj dekapitował pisarza Berlioza. Szedłem szlakiem szaleńczej pogoni poety Bezdomnego, który wylądował w wariatkowie. A pod dom przy Sadowym Kolcu nr 302a, w którym mieszkanie #50 stanowiło królestwo Wolanda i Behemota, tam gdzie Małgorzata została gospodynią Balu Wiosennej Pełni, po prostu dotarłem. I takie dziś, po 40 latach, asocjacje wyzwala uśpiony w swym zrujnowaniu przez tyleż dekad Teatr Stary, dla mnie na zawsze napiętnowany tym primo voto: imieniem Kino Staromiejskie.

Dlatego, znając swą tendencję do nieznośnego rozgadania, niniejszy wpis otrzymał taki, a nie inny tytuł. To mimochodem – już wcześniej wyraźnie zaznaczając swój absmak wobec sytuacji, iż nie potrafimy szczerze się cieszyć tym, że odzyskaliśmy na Starym Mieście cudowne miejsce artystyczne i typowo po polsku szukamy dziur w całym nim załoga impresaryjnej placówki, na czele z Karoliną, ujawni pełną paletę swych pomysłów – wspomnę o trzech wydarzeniach, którymi w tym miejscu obdarzono od 21 marca.

Wilkanoc

Fantastyczna zabawa. Mariusz Wilczyński – samo ciepło i niezwykła inwencja. Malowanie do i pod… Muzyka zespołu Kim Nowak z Fiszem, Emade, Mateuszem Pośpieszalskim, jakże różnymi trąbkami największych polskich mistrzów instrumentu, Tomasza Stańko i Ziuta Gralaka (pierwszy z mistrzów nie dopuszcza użycia tłumiku, drugi – owszem). Daleki od fabularności, oparty na niezwykłych skojarzeniach performans, w którym Wilk maluje jak szalony, zrywa ze sztalug nasycone czarnym tuszem płachty zamalowanych kartonów i tworzy nowe sytuacje dopełniane w niewiadomy sposób filmowymi animacjami. Sukces osobisty piszącego. Przesympatyczny artysta, który ze swą prezentacją trafił już nawet do nowojorskiego MOMA, pozwolił po wydarzeniu zebrać szczątki zamalowanych ad hoc fragmentówpracy. Poddpisał je dla kolekcjonera. Ten został wyawansowany (braki w artykulacji) z Molika na Wolika. Nic to! Wkrótce dzieło ottrzyma stosowną oprawę.

Marianna

Sraszliwy zawód. Z racji mej głupoty. Tak mnie zaślepił fakt, że do mego miasta dotrze Marianne Faithfull, w której się kocham od… pół wieku, która rockowo śpiewała mi jeszcze w czasach licealnych As tears go by autorstwa Stonsów – Jaggera i Richrdsa, a z czasem, po detoxie, poraziła interpretacjami artystycznymi chociażby Waitsa czy Cave’a, że jak się okazało, iż będzie jedynie czytać Sonety Szekspira, nie potrafiłem się porachować z rozgoryczeniem. Tym bardziej, że swym porażająco niskim głosem nie miała ochoty wydobyć z gardła ani jednej nuty, a szydercy podpowiadali, iż Lublin to fragment europejskiej trasy artystki z tak uwielbianymi przez piszącego te smutne słowa songami Brechta-Weila. Rozgoryczenie zaowocowało odwróceniem się od spotkania z uwielbianą artystką. Nie interesowały już mnie szczegóły jej filmowej kariery. A gdybym łaskawie przeczytał zapowiedź wieczoru?…

Literacko

Ekstraordynaryjny wieczór! Wbrew moim wcześniejszym mniemaniom, najlepszy z tych trzech przeżytych dotychczas w Starym. Spotkanie o typowo dla tej odmiany ludzkości tytule Bitwa o literaturę. Europa środkowa. Fantom czy realny byt? Stało sie prawdziwą intelektualną frajdą, a władający znakomitą polszczyzną Jurij Andruchowycz, którego do niebiesi wynosiłem w tym miejscu pod koniec grudnia, znalazł w Krzysztofie Vardze, kuratorze programu literackiego w Teatrze Starym, budzącego podziw partnera dialogów z okolic Parnasu.

—–

Czekam na ciąg dalszy propozycji ekipy Karoliny R. O śmiesznostkach związanych z samą salą teatru – następnym razem!

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: