Bard z cierpką damą

Nie należę do pokolenia, które biegało na różne Bakcynalia, giełdy piosenki turystycznej i podobnej proweniencji festiwale po to, żeby posłuchać i powielbić Olka Grotowskiego. Nie on jest dla mnie wykonawcą kultowym, z którym kojarzy się dym ogniska, piwo i umiarkowany opozycjonizm w – jak mówił Haszek – granicach prawa. Więcej. Nazwisko Grotowski miało przez lata jedyną konotację, kojarzyło mi się wyłącznie z Jerzym, twórcą Teatru Laboratorium, dziś światowej sławy reformatorem teatralnym. Jeśli ktoś mówi o innym Grotowskim, pytam: kto zacz?

Podobnie, wprowadzając pytanych w leciutką konsternację, zareagowałem na wiadomość, że Olek wystąpi jako gwiazda 24 Piwnicznych Spotakań z Piosenką. W zasadzie takie dictum nie powinno nikogo dziwić, bo kiedy Grotowski pogrzebał w muzycznych archiwach i zainteresował się Dreptakami śpiewanymi przez Tadeusza Chyłę, ja już uważałem tego wykonawcę za dinozaura z mej odległej młodości. Jednak poczucie winy pozostało (znam przecież branżę, nie można się zatem nie wstydzić słysząc: – Jak to, Olka nie znasz?), wdzięczny więc byłem organizatorom Piwnicznych za dostarczenie ściągawki w postaci wywiadu z artystą, który tak gruntownie przestudiowałem, że Grotowski osobiście dziękował (co mnie z kolei wpędziło w konsternację) za gazetowy anons jego występu sporządzony na podstawie rzeczonego interview.

Jest jednak pewien zasadniczy łącznik pokoleniowy. Grotowski przez lat 25 śpiewał niemal wyłącznie utwory Andrzeja Waligórskiego a twórca ten działał we wrocławskim Studiu 202. Słuchanie tych audycji w radiowej Trójce należało swego czasu do dobrego tonu na równi z oglądaniem filmów kina moralnego niepokoju czy czytaniem bibuły. Do tego doszedł kabaret Elita garściami czerpiący z tekstów niezwykle, jak się okazuje, płodnego autora. Na wieczorze w HADESIE można było się przekonać, że spuścizna po zmarłym przed pięciu laty twórcy jest większa niż ktoś mógłby przypuszczać. Zasługa Olka, że ją sukcesywnie upublicznia a warto to czynić, albowiem utwory Waligórskiego zaskakują skojarzeniami, błyskotliwością, ba, aktualnością. Że są pioruńsko dowcipne – nikomu chyba nie trzeba dodawać.

Wracam do Piwnicznych Spotkań z połowy grudnia (dokładnie – 14.XII) na zasadzie remanentów, bo w świątecznych numerach gazety nie było na to miejsca, kolumna kulturalna pojawiała się w formie okrojonej lub wcale, a wydarzeń takich, jak występ Olka i towarzyszącej mu od lat dwunastu na estradzie (i w życiu) Małgorzaty Zwierzchowskiej nie powinno się kwitować milczeniem. Należą do tych imprez, które gromadzą nadkomplety publiczności (elementy kultowe nie bez znaczenia) a następnie tą publiczność rozgrzewają do białości wciągając przy tym do wspólnej zabawy, co zawsze zakrawa na cud, bo umiejętnośc ta, jeśli gdzieś jeszcze wśród Polaków egzystuje, to w formie zgoła szczątkowej. Rangi wydarzenia nie pomniejsza ewentualność, że na widowni zasiedli też zawzięci turyści, uczestnicy rajdów i spędów kończonych gromadnym śpiewaniem, gdzie wykonywanie piosenek spółki Waligórski-Grotowski należało (należy?) do świętego obowiązku. Świadczy najwyżej o chwilowym zachwianiu socjologicznego obrazka hadesowej publiki. Tak zwany przekrój społeczny zmienia się zresztą w Kawiarni Artystycznej H. w zależności od rodzaju imprezy.

Dobrą zabawę zapowiadał już wstęp tłumaczących się z siedmiomiesięcznej przerwy w Piwnicznych Spotkaniach ich twórców, Marka Andrzejewskiego Piotra du Chateau. – O co wam poszło chłopaki? – pytano ich podobno. – Nie może pójść o to, czego nie ma – wybrnął Piotr sofizmatem godnym klasyków. Następnie Marek zaśpiewał tradycyjnie trzy swoje utwory i podgotował atmosferę a Piotr poprzekamarzał się z Małgosią na temat jej wieku. – Olek obchodzi 25-lecie pracy artystycznej, co wcale nie świadczy źle o Małgosi – rzucił a ta odgryzała się w sposób świadczący, że nie należy do osób dajacych sobie w kaszę dmuchać.

Drapieżność Zwierzchowskiej, pewna ledwo skrywana cierpkość, jej ostry język i mocny, dobrze postawiony głos stanowią dopełniajacy kontrapunkt do pewnej misiowatowości i ciepła emanującego z głosu i zachowania Grotowskiego. Niekiedy można odnieść wrażenie, że to ona dominuje w tym duecie. Nie chodzi tylko o utwory wykonywane przez nią solo, jak przeuroczy List w sprawie polonistów. Chodzi także o utwory śpiewane razem, bywa, że uchodzące za sztandarowe kawałki Olka, jak Export – Import z rozpisanym na głosy żeńskie i męskie chóralnym śpiewem widowni czy parodia znanego przeboju, który u nich nosi tytuł Wiesiek idzie. Sprawia to zarówno ekspansywny temperament Małgosi (to ona rzuci do komentującego coś osobnika na sali: – Jak pan ma na imię?), jak i – co tu dużo gadać – dużo lepszy od Olka, że tak powiem, aparat wykonawczy. On potrafi zatracić pointę którejś ze słynnych Bajeczek wyciszając końcówkę zdania, nie grzeszy najlepszą dykcją, śpiewa trochę za słabo, z widocznym piętnem samouctwa. Ona jest przykadem w pełni ukształtownej osobowości estradowej podpartej wielką muzykalnością i wibrującym głosem potrafiącym mury kruszyć. Szczęściem, hadesowy akustyk dobrze się tym razem sprawił i nie dopuścił do głosowego górowania Małgosi nad Olkiem. Do jakiej sromoty może dojść pod tym względem, wiedzą nabywcy najnowszej ich kasety live nagranej w którymś z polskich klubów – tam w niektórych utworach Olka w ogóle nie słychać.

A jenak, pomimo wszystkiego co tu zostało powiedziane a co wiadome musi być dużo szerszemu gronu odbiorców, ta dominacja jest pozorna. Wciąż przecież tłum wali na koncerty nie na hasło Zwierzchowska, tylko – Grotowski. To on jest tu sterem i żeglarzem, ona – pozostając w tej wątpliwej metaforyce – jedynie żaglem (grotem, ewentualnie na dodatek jeszcze fokiem). On ma charyzmat, ona – charakter. To rzadkie, godne podziwu dopełnienie, ale i bez Olka, barda co się zowie, Małgosia by przepadła w czeluściach tak zakobieconej estrady naszej rodzimej. Jeśli ktoś nie wyczuwa Olkowej dominanty w duecie, winien przypomnieć sobie, co potrafił on zrobić z nagraniem głosu słowika. To dzięki niemu gotowi jesteśmy uwierzyć, że ptaszek ten śpiewa bluesa i to w tonacji E-dur.

A jeśli chodzi o wiarę, to nie komu innemu, jak właśnie Grotowskiemu zawierzył Andrzej Waligórski uznając go za wykonawcę godnego szperania w całej jego twórczości i wynajdywania perełek godnych publicznego upowszechnienia. Kiedy doszło do przewidywanych przez wszystkich bisów, to, rzecz jasna, musiał wśród nich być hit Nie wierzę, była danina na rzecz popularności w postaci własnych, pastiszowych interpretacji takich przebojów jak Indonezja, Kuba wyspa jak wulkan gorąca czy Cicha woda (odtąd moim marzeniem będzie ułyszenie Małgosi i Olka razem z uwielbiający tę piosenkę Czerwonym Tulipanem), ale i tak wszystko skończyło się na uwielbianych przez wszystkich Bajeczkach. Przy nich pozostaje przed publicznością już tylko sam Olek Grotowski. I trudno sobie wyobrazić lepszego interpretatora tych arcyzabawnych miniaturek.

Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie. Specjalizacja nie musi oznaczać skostnienia. Pomimo tego, że w archiwum po Andrzeju Waligórskim są zapewne (tak zresztą twierdzi Olek) utwory do odkrycia i upowszechnienia, Grotowski dostrzegł groźbę zasklepienia się w swoistej monotematyczności. Odkrywa więc dla spragnionych nowej satyry i tematyki bliższej terażniejszości twórcę jeszcze mało znanego a godnego gorącego wsparcia. Artur Andrus, bo o nim mowa, ma charaktr pisma bardzo zbliżony do przynależnego Waligórskiemu, jest jednak, bo taki są okrutne koleje rzeczy, nowocześniejszy o te pięć lat nieobecności wśród żywych wrocławskiego twórcy. Olek to czuje i wspiera novum czynem rozszerzając już znacznie repertuar o – koniecznie z dużej litery – Andrusowskie kawałki i osiągając kolejny sukces. Najlepsza z przeróbek sławetnego songu duetu Sikorowski-Turnau, wersja, jak mówi Grotowski, ostateczna i końcowa, w której śpiewa, że jeśli już przenosić stolicę, to w Bieszczady – świadczy o tym najdobitniej.

***

Bardzo szybko po opisanym, bo w tygodniu przedświątecznym, miał miejsce wieczór, który można by nazwać Piwniczne Spotkania z Piosenką numer 25 lub przynajmniej 24 i pół. Chyba z powodu obawy, że zgubiony zostanie jubileusz Spotkań (szykowany, z tego co wiem, na marzec), jego animator, Marek Andrzejewski, zrezygnował z używania tej nazwy i zaprosił na skromnie w tytule brzmiący Wieczór kolęd. W treści nie był on już ubogi, bo jest konsekwentnym rozwinięciem idei, która przyświecała Markowi przy organizowaniu podobnych koncertów (wówczas nazywanych jednak Piwnicznymi Spotkaniami) przed rokiem i przed dwoma laty.

Za pierwszym razem Andrzejewski wystąpił z trójką aktorów z Teatru Andersena, za drugim – z Orkiestrą św.Mikołaja a teraz ad hoc stworzył kombo o korzeniach katowicko-lubelskich z dobawkami bodaj z Siedlec i ze Świdnika. Kolędy w ciekawej, rozpisanej błyskawicznie (jeden dzień prób!) aranżacji z dopełniającym sekcję obojem, śpiewali i grali, oprócz Marka, Tomasz Denis, Paweł Giszczak, Robert Luty, Marek Matwiejczyk, Tomasz Szymuś i wreszcie – last, but not least – Basia Bojarska. Nie robiłem tego wieczoru żadnych notatek, poddałem sie całkowicie ciepłej, świątecznej atmosferze wyczarowanej przez artystów, kolędy i pastorałki, ale i wiem, że głównym profitem tego koncertu jest odkrycie przez Marka Andrzejewskiego talentu Basi właśnie. Jej jazzujący filing, jej bardzo ciekawy głos i duże już umiejętności estradowe dają nadzieje na jeszcze jedną karierę piosenkarską rozpoczynającą się w naszym mieście. Oby nadzieje nie były płonne a kariera – nie na miarę Lublina li tylko.

Andrzej Molik

Foto.Archiwum

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: