Benefisant i jego święto

Benefis to bestia niewdzięczna, narowista, trudna do okiełznania. Do tych, którzy próbują ją opanować i uczesać na spotkanie z kulturalnym audytorium można, nawet całkiem bez złośliwości, przypisać szereg mądrości, powiedzonek i przysłów, na czele z tym, że dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane. Bo to i adresata tych „dobrodziejstw”, czyli benefisanta trzeba przede wszystkim dopieścić. I sprawić, że zaproszeni do udziału w chwalebnym – stricte! – przedstawieniu (ostatnimi czasy są to głównie koncerty, ale i spektakle) wykonawcy poczuli się usatysfakcjonowani, chociażby ilością wyjść przed Jego, bohatera wieczoru oblicze. A swoje dzieło tak podkreślić, żeby – broń Boże! – nie pozostało niezauważone. Ci, którzy siedzą po drugiej stronie rampy, odbiorcy uroczystości, automatycznie stają się w całej zabawie najmniej ważni. Tym bardziej, że aż za dobrze wiadomo, iż to w absolutnie przeważającej masie „krewni i znajomi Królika”, którzy – chciałoby się rzec, że ex definitione – pogodzą się z całością propozycji, słowem z tym, co zostało im podane na tacy.

Porachowawszy, wychodzi, że wszystkie te przywary bestii, na których zęby połamał niejeden reżyser czy scenarzysta (nawet pozorny mistrz gatunku Krzysztof Jasiński, znany z retransmitowanych przez TVP słynnych benefisów w jego krakowskim Teatrze STU), a także inne mnogie grzeszki objawiły się 5 maja w Teatrze Starym podczas Wieczoru benefisowego Andrzeja Rozhina z okazji 50-lecia pracy artystycznej. Nim dojdzie do uwag egzymplifikacji, Wasz sprawozdawca musi lojalnie zaznaczyć, że sam nie jest, jeśli tak o swoim życiorysie można powiedzieć, bez grzechu. Nie jest z powodów właśnie osobistych. Ale i też przed uroczystością zdążyłem upublicznić w innym miejscu, że to dla mnie wydarzenie niezwykłe, nasączone do cna sentymentem. Bowiem w lubelskiej części półwiecza twórczych działań jubilata, kreatora legendarnego Teatru Akademickiego UMCS Gong 2 i niezapomnianego festiwalu Studencka Wiosna Teatralna w Chatce Żaka, a później, na przełomie lat 80. i 90. minionego wieku dyrektora Teatru Osterwy, nie towarzyszyłem jedynie jego pierwszemu pięcioleciu. Od 1967 r. Andrzej – zaznaczałem już: cokolwiek o tym dziś myśli, a nigdy nie ośmieliłem się go nazwać przyjacielem – był w pewien sposób mym mentorem na poletku Melpomeny. A przynajmniej tym, który jej świat mi przybliżał, także dzięki licznym podróżom z Gongowcami na teatralne festiwale po całym kraju. Kiedy się okazało, że szefostwo TS jedynie udostępnia na benefis swą kameralną salę, a przedsięwzięcie firmuje – rękami Wydziału Kultury UM – Miasto Lublin, zakrzyknąłem: Słusznie! Rozhinowi to się w tym grodzie należy! Szczególnie po dwóch rozstaniach z Lublinem, za każdym razem gwałtownych i – najdelikatniej mówiąc – mało miłych. A przy tym niezasłużonych.

Chociaż i ja również należę do stadka Królika, sądu na temat kiełznania hybrydy zwanej benefisem nie potrafię jednak po tym wieczorze zmienić. Stała się bestyja nosicielką winy na artystycznych przestrzeniach podstawowej. Wszystkoizmu! Z dodatkową tendencją do wykorzystania niemal każdego dostępnego środka wyrazu (sorry, nie było projekcji 3D) i zaangażowania takiej ilości wykonawców, że i jubilat cześć z nich musiał pierwszy raz widzieć (dowody w zapiskach recenzenta). Pod scenariuszem wydarzenia podpisali się sam jubilat i Jerzy Szpyra. Znając jednak jeszcze z czasów gongowych tendencję Rozhina do różnych „współ…”, podejrzewam, że to w głowie tego drugiego, rzadko ostatnio angażowanego do działań artystycznych i przez to stęsknionego za sukcesem kierownika(?) literackiego Osterwy z rozhinowych czasów zrodziła się ta rozbujała idea.

Owocowała ona zadziwiająco. Tak naprawdę nie było wiadomo, kto panuje nad całością, zakomponowaną w fascynującej barokowej scenografii zapomnianego już nieco w Lublinie Krzysztofa Kaina Maya (ongiś Teatr Andersena, gdzie też zaczynał Andrzej), z klasyczną rzeźbą z papiermâché w stylu Piwnicy Pod Baranami z „naszych” lat 60. i porywającymi inwencją graficzną plakatami z dalekimi od kadzenia jubilatowi sentencjami w mowie wiązanej typu: „50 lat minęło/ od sceny do sceny/ jak to 50 lat/ wielki światowy teatr”. Czy mieli to robić prowadzący? Włodzimierz Matuszak, ponoć (nie znam się na tym) proboszcz z Plebanii, któremu zabrakło retorycznej siły kaznodziei i sprawiał wrażenie, że wylądował nie w tej parafii? Czy nieznośnie się krygująca Karolina Nolbrzak, która aktorską moc i talent ujawniła dopiero śpiewając song Mama Chicago? A może mieli czynić to opowiadający po projekcjach foto-video o kolejnych odsłonach art-życiorysu jubilata wielcy krytycy, Tomasz Miłkowski, szef (więc i mój) polskiej sekcji AICT, lub kolega jeszcze z krakowskiego Studenta Krzysztof Miklaszewski, biograf Kantora, który popełniał karygodny jak na ten fach faul, nazywając musical Bracia krwi music-hallem (akurat termin pasujący do tego wieczoru)? Cała czwórka nie podjęła tego trudu.

Jak w takim żywiole nieokiełznanym bénéfice mogli się czuć występujący artyści w nieprawdopodobnej liczbie – jeśli potrafię porachować – 21 osób? Były tego wieczoru interpretacyjne perły (wybaczcie pozostali, ale wymienię na rybkę jedynie Spowiedź kretyna Jerzego Jana Połońskiego, który niedawno reżyserował w Andersenie i Pastoralną Jana Kondraka), ale i zupełnie niepotrzebne powroty na scenę licznych wykonawców. Było wspaniałe kierownictwo muzyczne Marcina Mazurka (druga obok scenografii wartość naczelna wieczoru) i popisy aż 9 akompaniatorów. Tylko, dlaczego nikt wobec żywiołu nie postawił piorunochronów, które chroniłyby w trzeciej godzinie koncertu Teatr Stary przed burzą i buntem wzniecającymi się na widowni? Pośród publiczności katowanej maratonem spektaklu całkiem podobnie pozbawionego przerwy, jak jeszcze dłuższy Człowiek z La Manchy, pokazany w Osterwie prawie 20 lat temu (prem. 11.11.1992)? Po prawdzie, znalazł się KTOŚ taki. Sam reżyser tamtej inscenizacji musicalu Mitcha Leigh – A.R. Benefisant (nie mylić z beneficjentem!). W tradycyjnym stylu wysłużonej formuły posadzono Andrzeja na głównym scenicznym meblu – kanapie. Gdy się zorientował, że wieczór się sypie (a może także z powodów bliźniaczych do towarzyszących mi prostackich pytań, ile można wytrzymać w jednym miejscu?), przestał się przejmować spadającymi na jego głowę chwalbami i zabrał się, jak przystało na rasowego reżysera, do dyrygowania tym, co się dzieje. Zarządził w stronę techników, że pominięta zostaje kolejna wstawka foto-video i podkręcił tempo wydarzeń. Za to mu – i oczywiście nie tylko za to – wielki ukłon!

Jak pisano za naszej młodości przy okazji sprawozdań ze zjazdów KPZR, patom natupili burnyje apłodismienty i akt ostatni benefisu określany w programie: „dedykacje, gratulacje, mowy…”. Pozwólcie, że pominę je milczeniem. Z niewyartykułowaną nigdzie wcześniej prośbą, żeby kuzynów i znajomych Królika niekiedy też szanować, można było się udać na najmilszą część wieczoru. Na spotkanie towarzyskie w Hadesie Szerokiej, gdzie człowiek z euforią rozpoznawał przyjaciół sprzed – bywało – nawet ponad 40 lat! I za to Andrzeju Rozhinie ukłon najgłębszy!

Kategorie:

Tagi: /

Rok: