Bezwładu swobodny lot

Spotkałem się z opinią, że Galeria Grodzka Ośrodka Praktyk Teatralnych, działająca w jego lubelskiej siedzibie przy Grodzkiej 5a „jedzie po skrótach”, opierając się od jakiegoś czasu jedynie na znanych, popularnych i – cokolwiek to znaczy – sprawdzonych w sztuce artystach. Przyciągające tłumy nazwiska Olbińskiego, Eidrigiviciusa, Starowieyskiego czy Beksińskiego, mają stanowić bazę argumentu. Bzdurnego! Bo prowadząca galerię od kilku (niewielu, chyba czterech) lat, spełniająca w sposób naturalny funkcję komisarza wystaw Zuzanna Zubek (dziś także – Gańska) zdobyła się również w swym działaniu m.in. na niewyobrażalną wcześniej dla pozostałych lubelskich galerii sztuki akcję sprowadzenia na nasz grunt monumantelnego zestawu prac z kolekcji Muzeum Rzeźby Współczesnej – Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Ergo: argument zawistników ma cechy pomówienia.

***

Nie daję się na te po polsku złośliwe plewy naciągać, ale cósik w mózgu się z nich odkłada, skoro wlazłem na bagno tego tropu i utraciłem resztki trzeźwego myślenia. Tego mianowicie, że podczas najnowszego gardzienickiego wernisażu nie spotkam się z dziełami jakiegoś nieznanego mi, ale słynnego artysty, tylko akurat z twórczością dobrze mi znanego Bogdana Markowskiego. No i z poruszającej się przez swe prace po mej terra incognita (po ludzku: nieznanej), a budzącej swą obecnością dodatkowe objawy mózgowego zawirowania dziełami jego żony Grażyny. Odkrycie prawdy miało przebieg dla mnie żałośnie komedio-dramatyczny. Mistrz cudem pogodził się z faktem, że go w pierwszym odruchu nie poznałem i nie utożsamiłem z tym, z kim należało. Ja, którym miał szczęście zaznać ciepła jego domu, zanurzonego, a raczej wywyższonego ponad połacie przestrzeni pomiędzy Nałęczowem a Kazimierzem, w – urodą swą natychającego do twórczości szczerej, prawdziwej – przysiółku, bodaj Witoszynie.

***

Jak wiadomo, Galeria Gardzienice ma dyspozycji niezbyt dużą, ale i tak największą w jej ramach salę na I piętrze kamienicy, gdzie piętro wyżej mieści się też Galeria Labirynt (po ludzku, ale już śp. BWA). Reszta przestrzeni galeryjnej teatru pod wodzą Włodzimierza Staniewskiego, to podziemia tegoż obiektu przy Grodzkiej 5a. W tej „reprezentacyjnej” doznałem objawienia, z kogo twórczością mam do czynienia. Na straży jej najważniejszego miejsca, rodzaju sceny, stał (wciąż, do 10 stycznia już przyszłego roku, stoi kwadrygowy zaprzęg, złożony z budzących zawsze dojmujące wrażenie, monumentalnych, różnomaścistych końskich głów utrwalonych w granicie. To było to samo dzieło Bogdana, które gdzieś w połowie poprzedniej dekady naszego wieku zdobyło laur na młodym jeszcze, a już nieistniejącym środowiskowym konkursie naszego ZPAP Autograf. Nie pamiętam dokładnie, ale mam wciąż wrażenie, że przyznana mu została również nagroda jury krytyków, w którym miałem zaszczyt wówczas uczestniczyć. Sali na piętrze dominantą, decydującą o wyrazie i plastycznym przesłaniu zawartym w tej przestrzeni stanowią rysunki jego żony Grażyny, absolwentki tej samej PWSSP (jeszcze tam ASP nie istniała) w Gdańsku z początku lat 70. poprzedniego stulecia.

***

Nie umiem się porachować z tą rysunkową twórczością artystki, która – mam wrażenie, a i otrzymałem na ten temat pewne sygnały – majoryzuje artystyczny układ przy przyzwoleniu pokornie to traktującego partnera. Jeśli się zna wcześniejsze prace Grażyny Markowskiej, oparte na drobiazgowej, subtelnej kresce, transparentowe potraktowanie tych najnowszych, może przynajmniej zadziwić ideową przemianą. Wręcz maniakalnie, jedynie ze zmianą kolorów postaci i tła, następuje powtarzanie sekwencji jednego obrazu o cechach antycznych, i drugiego – z ikonostatyczną trójcą, budzi niepokój. I wiedzie do pytania, czy to tutaj, w tak ważnym miejscu ekspozycji tkwi jej sedno, zawarte

w jedynym autorskim komentarzu duetu artystów do wydarzenia, zawartym w jakże pojemnym, ale tłamszącym tytule Droga?

***

W tym momencie wadzę się z problemem. Chciałbym jeszcze poświęcić chwilę damie z tego pięknego, wszelako wg mnie optycznie niewyważonego do końca związku, ale byłoby to bez sensu, gdyby nie nastąpił moment tu najważniejszy – rozmowy o twórczości Bogdana M. Voila!

***

Rzekło się: rozmowy. A monolog do tejże kategorii należy. Jak rozmowy Bogdana Markowskiego z kamieniem. Z materią – oto prawdziwe osiągnięcie rzeźbiarza! – mu przyjazną, do kręgu której dopuścił też brąz i mosiądz, a one mu się za to odwdzięczyły. Pozostawiając monument narowistych rumaków z I piętra, trzeba udać się do podziemi Grodzkiej 5a, żeby w ich przyjaznych dla takiego kameralnego przekazu przestworzach odkryć fascynującą siłę sztuki niezwykle skromnego rzeźbiarza (swoją drogą, biedna to dziedzina plastyki, ta rzeźba, osobliwie w Lublinie, gdzie przez wieki rządzili graficy, a w Autografie na siłę połączono ją z malarstwem).

***

Markowscy, oprócz głównego nazwania, nie tytułują prac. Dlatego trudno pisać o konkretnych dziełach. Dlatego też trzeba tworzyć tutaj generalia. Niekiedy na granicy truizmu. Podziemna część wystawy, dużo bardziej znacząca dla odbiorców, wprowadza każdego bardziej wrażliwego w stan intelektualnie i artystycznie ekstatyczny. Porywają do niego nawiązania rzeźbiarskie Bogdana do spuścizny klasycznej. Do antyku Hellady i Rzymu. A potem – krok po kroku – do tradycji gotyku, z maszkaronami katedr i rozgadaniem ich portali, tympanonów, rozet… Do tego powrotu na starożytny grunt majstrów młodszych a wielkich – Canovy i zaraz Rodina…

***

Markowski jest tego ostatniego nieodrodnym rzeźbiarskim dzieckiem. Skrótowość potraktowania postaci ludzkich… Światłocień nią wydobywany… Wibrujący odmiennością asocjacji ich efekt… One sprawiają, że pozyskujemy pewność. Jest w swym dziele klasyczny, a przy tym absolutnie współczesny, przekraczający wielodekadową cezurę czasową, jak dużo wcześniej inny mistrz rzeźby, wielki Moore, który nie wstydził się przyznać, że np. ogromny wpływ na jego prace miał puentylizm zawarty w rysunkach Serauta. Gdzie rzeźba, gdzie rysunek? A jednak! Od Augusta R. – oprócz sławy – odróżnia Bogdana M. stosunek do artystki – towarzyszki życia.

***

Cały czas, pisząc to, słucham płyty Agnieszki Chrzanowskiej z Piwnicy Pod Baranami, na której zawarty jest dojmujący song Michała Zabłockiego Camille Cludel. Tej, która rzeźbiła w kamieniu i żelazie (…) zadziwiające kształty głów i dłoni, i postaci. Doskonale też pamiętam genialny film z Isabelle Adjani, pokazujący dławiący zmysły tragedię artystki, której talent prawdopodobnie przerastał dany od Boga partnerowi Kamili – Augustowi. Czy Bogdan Markowski, piękny w swym wyspokojeniu i życiowej mądrości, myślał kiedykolwiek o tamtej parze sprzed (data ubezwłasnowolnienia C.C. przez brata Paula, tak rozumiejącego uprawianą przez siebie poezję) stulecia? Autor rzeźb pokazywanych w G. Gardzienice – wydaje mi się, mam nawet pewność o swej racji – deklaratywnie odsuwa się w tło artystki, która jest towarzyszką jego życia. Tej, która w o wiele ciekawszym od rysunków malarstwie, stanowi także partnerkę do artystycznego dialogowania z mężem. Do dopełniania jego wspaniale natchnionych wizji, z udziałem porywających do wzbicia się w swobodny lot symboli bezwładu – marmurów, granitów, brązów…

***

Niechaj tak lewitują nad głowami tej sztuki odbiorcami uszczęśliwionymi!

PS. W czerwcu przyszłego roku na zamkowym dziedzińcu Muzeum Lubelskiego otwarta zostanie jubileuszowa ekspozycja z okazji 40-lecia pracy artystycznej Bogdana Markowskiego. Wyznał mi, że spełni się wówczas jego wielkie marzenie – plenerowej wystawy złożonej wyłącznie z rzeźb granitowych. Powodzenia bracie!

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: