Bieguny Sąsiadów

Poniedziałkowy, inauguracyjny dzień Festiwalu Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi” jak w soczewce skupił jego obecny obraz, który dyrektor artystyczny Witold Mazurkiewicz najwyraźniej musiał uznać w czwartej edycji imprezy już za idealny i być może obowiązujący po wsze czasy. Na jednym biegunie pojawił się spektakl głęboko poszukujący w formie i treści, ale i – dla świętego spokoju i pewności efektu – przywieziony przez teatr z Pragi już dwukrotnie na „Sąsiadach” nagradzany. Drugi biegun obciążyło przedstawienie krzycząco kłócące się z eksperymentującym festiwalowym towarzystwem, dla zaproszenie którego usprawiedliwieniem wg szefa FTEŚ jest jego „ukłon w stronę widzów”. Ponoć od pół roku w biurze festiwalu dzwoniły telefony z pytaniami o obecność firmującego je prywatnego warszawskiego teatru znanej aktorki. Jeśli praski spektakl wspaniale harmonizuje z pierwszą częścią hasła tegorocznego festiwalu „Teatr w cyrku – cyrk w teatrze”, to warszawskiemu wypada tu i teraz przypisać rymowanie się (a rymy to częstochowskie) z jego częścią drugą. Cyrkowość polega tu na ekwilibrystycznych próbach wypatrzenia na scenie gwiazd, najlepiej serialowych i jeśli w takim kierunku mają „Sąsiedzi” żeglować, to nieco wieje zgrozą.

Międzynarodowy Teatr Krepsko ze stolicy Czech zaczarował nas w namiocie cyrkowym na Pl. Litewskim spektaklem „The Mad Cup of Tea” wg koncepcji i w reżyserii Finki Linei Happonen. Zaczarował i olśnił, bo w rozbudowanej bezsłownej etiudzie, kierowanej rytmami granej na żywo muzyki i kreowanej popisami dwójki współczesnych klaunów objawiła się nowa teatralna jakość o niespotykanie subtelnej sile i nośności. W surrealnych (wszak tytułowa filiżanka herbaty jest szalona!), chagallowsko zawieszonych w powietrzu – na trapezie czy fruwającym rowerze – wizjach zawarte jest tyleż abstrakcji co przeczucia egzystencjalnych rozterek. Dziesiątki filiżanek, lewitujących, układanych na stałym gruncie, wędrujących w przestrzeni staje niezwykłymi symbolami nieodgadnionego na tropach metafizycznych wędrówek aż po kres, do granicy dwóch światów. A podawana z rąk do rąk na widowni filiżanka z herbatą – cóż za genialnie prosty zabieg! – sprawia, że utożsamiamy się z tym, co poetycko dzieje się w cyrkowym a tak teatralnym kręgu.

W przeciwieństwie do typowej festiwalowej publiczności zgromadzonej w namiocie, na poprzedzone uroczystym otwarciem festiwalu „Grube ryby” Michała Bałuckiego z Teatru Polonia Krystyny Jandy, w jej reżyserii, przybyła – jak to nazwał młody widz przed wejściem do sali – „krawatowa”. Bez obrazy, ale widocznie i ona, pomimo 130 lat od powstania komedii, w większości mogła się identyfikować z tym co się dzieje za rampą u państwa Ciaptukiewiczów, skoro ją przyjęła z pełną atencją. Tymczasem niżej podpisanemu już w latach 60. ub. wieku sztukę postrzegał jako koszmarną ramotę i obecnie nie zmieni zdania, skoro szczytem obyczajowego wyzwolenia pozostaje tu okrzyk pensjonarki do obejmującego ją fatyganta „Nie wolno, tu nie pensja!”, a politycznej niepoprawności – „Panienki rosną szybko jak żydowska lichwa”. Przy tym stwierdzenie jakiegoś krytyka, że przez dbałość o szczegóły przedstawienie staje się „zgoła… awangardowe” jest zwyczajnym nadużyciem. Pozostaje, przy dobrej pod tym względem ręce reżyserskiej, popisowe aktorstwo. Ale starszego pokolenia: Wiesławy Mazurkiewicz i Ignacego Gogolewskiego jako Ciaputkiewiczów i najlepszego na scenie w każdym geście, grymasie i każdej kwestii Sławomira Orzechowskiego w roli Wistowskiego, bo już młodszy Artur Barciś, druga z „grubych ryb”, Pagatowicz, potrafi przeszarżować. Symbolicznie zatem w swym niedopowiedzeniu brzmi kwestia Gogolewskiego mówiącego do niego: „Jak byłem w twoim wieku, to… miałem też 52 lata”.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: