Był jazz

Nie za bardzo wiem, ilu dzisiejszych melomanów kojarzy, że zaproponowane powyżej nazwanie próby spóźnionego podsumowania III Lublin Jazz Festiwalu (15-17 kwietnia’2011) niesie pewną dwuznaczność. Owszem, koncerty festiwalowe już przebrzmiały, ten jazz już był, jest za nami… Ale chodzi jeszcze o asocjację o cechach być może hiperbolicznych. Jakoś uparcie powracała mi w trakcie trzeciej edycji imprezy wykreowanej w CK przez dzielną Barbarę Luszawską myśl, o tak właśnie zatytułowanym filmie Feliksa Falka, wyprodukowanym w roku 1981, który ze znanych – data! – powodów zdołał – i to jakimś „wojennym” cudem – dotrzeć do widzów już trzy lata później. Story oparta na dziejach działającej w Łodzi pod stalinowskim batogiem w pierwszej połowie lat 50. poprzedniego wieku grupy Melomani Jerzego Dudusia Matuszkiewicza, przypomina prawdę dziś jeśli nie zapomnianą, to zupełnie zmarginalizowaną. Jak bardzo ważna była dla działających w kontrze do systemu komunistycznego młodych ludzi muzyka jazzowa. Jakim wolnościowym wyzwaniem było grać zakazane „czarne” amerykańskie standardy.

Do tamtej epoki nawiązał w jednej ze swych zapowiedzi w dużym Studiu RL gdzie przez dwa dni odbywały się koncerty III LJF, Paweł Wądołowski. Doskonale wiedząc, w jaką niszę wpadł obecnie w naszym kraju jazz, opowiadał, że kochał go wówczas, gdy był wyrazem szczerego protestu, a obecnie, gdy nawet wielu działaczy oraz urzędników kultury uważa tę muzykę „za zemstę czarnych Afroamerykanów za niewolnictwo”, uwielbia jazz nadal z powodu tego, że nie jest marketingowy.

Jednak, – co tu owijać w bawełnę (tu ja przepraszam za skojarzenie z czasami niewolnictwa i pól, na których czarni od świtu do zmierzchu pracowali) – jazz dokonał wcale nie amerykańskie seppuku. Odstawił się – z wyjątkiem hiphopu – w ową wspomnianą niszę. Słusznie Paweł Franczak pisał przed festiwalem w Kurierze Lubelskim (jak to miło, że w „mojej” redakcji, na „mojej” przez lata działce kulturalnej pojawiają się takie osobowości), iż „jazz w powszechnej opinii zesztywniał, wyfiokował się i został przejęty przez intelektualistów”. Chociaż młody dziennikarz próbował czynić czary, zachęcał artystów festiwalu, żeby „zaprzeczyli temu stereotypowi”, wygląda na to, że – z małymi wyjątkami – mamy w tej materii constans.

Basia, szefowa Impresariatu CK, która (nim w obrębie tej działki nadeszły złe, konkurencyjne czasy), organizowała wspaniałe wydarzenia teatralne i kabaretowe o festiwalowym rozmachu, została przez życie zmuszona do artystycznego płodozmianu. Jest stanowczo za młoda, żeby pamiętać takie – jeszcze z czasów poprzednika CK – LDK – pierwociny festiwalowej obecności muzyki synkopowanej w naszym mieście, jak wykradziona nam potem przez Zamość Lubelskie Spotkania Wokalistów Jazzowych, w które piszący te słowa był akurat zanurzony po uszy, Jest – niewątpliwie nieortodoksyjną – wychowanką Hades Jazz Festiwalu, imprezy, która przez lata w podziemiach CK ratowała obecność jazzowej muzyki w Lublinie. Programy proponowane głównie przez Leszka Cwalinę (wybaczcie anonimowi współpracownicy, że was pomijam!), optowały w kierunku jazzu przyjaznego odbiorcy, tego, który porwie nie tylko wychowanków audycji Willisa Conovera z Głosu Ameryki, ale i odbiorców próbujących odszukać smak i sens tej muzyki. To się sprawdzało. Najbardziej zauroczeni wskakiwali na stoliki Kawiarni Artystycznej Hades i tańczyli tam ekstatycznie w rytm Sweet Home Chicago niezapomnianego bluesmana, gitarzysty i wokalisty Carlosa Johnsona.

Ja wiem, tak krawiec kraje, jak materii staje. Na big-band, – co jest mym odwiecznym marzeniem – mogę czekać na LJF do zafajdanej śmierci. Nie dziwi mnie, że w programie trzeciej edycji festiwalu dominowały poniekąd mniej obciążające kasę duety (amerykański perkusista Hamid Drake i włoski wibrafonista Pasquale Mirra; nasz wciąż poszukujący saksofonista Mikołaj Trzaska i szwajcarska wiolonczelistka Clementine Gasser), a nawet mieliśmy solo (perkusista Wolfgang Reisinger w ewangelickim kościele Św. Trójcy). Zastanawiające jest natomiast, czy przypadkiem Luszawska nie próbuje się uwolnić od dawnych obciążeń. Odchodzić od jazzu przyjmowanego łagodnie, jak to się mówi, z dobrodziejstwem inwentarza, pozostającego w zgodzie z jego korzenną tradycją. To nie tylko moja konstatacja, ale wydaje się, że Lublin Jazz Festiwal żegluje w stronę jazzowego eksperymentu. Pozwoliłem sobie, wychodząc z koncertu Trzaski-Gasser, na dowcip-pytanie do kolegów z RL, czy przypadkiem nie zmieniono nazwy koncertowej przestrzeni przy Obrońców Pokoju na Studio Experymentalne im.Warszawskie Jesieni? Spotkanie – najbardziej fascynujące na tym festiwalu – z fantastyczny trębaczem Dave’m Douglasem (cóż za projekty z legendarnym już Johnem Zornem m.in. Le Poisson Rouge!) i jego Brass Ecstasy na waltornię, puzon, tubę (a jakże, mistrzu grał w meloniku! – na fotce zespołu nakrycia tego zabrakło) i perkusję, przywróciło miłość do jazzu, w którym i be-bop, i funk, i – jak Bozia nie tylko przed Wielkanocą nakazuje – gospel.

Czy zatem ambicje szefowej festiwalu, żeby był szalenie oryginalny, nie są jeszcze na miarę Lublina i jego jazzowych zapotrzebowań (tolerancji)? Czy nie jest dla nas w tym względzie tak daleko do nowych jazzu trendów, jak Szwajcarii Klementyny od Mikołaja T. w kwestii dostępu do morza (nawet już nie Bałtyku, ale – jak mawiają polscy turyści – Śródziemnomorskiego)? Nie mnie sądzić. Wiem natomiast, że spotykałem na koncertach tych samych, co od lat kolegów, starych fanów jazzowych brzmień. Pewno to moja wina, że już nie potrafię się sfraternizować z innymi, młodszymi. Tyle, że kiedyś entuzjazm objawiający się rzucaniem w ramiona nieznajomych i wykonywaniem z nimi dzikich tańców w rytm synkopów, wydawał się być normą. Może jeszcze to wróci?

Słowem, Basiu, chroń i chuchaj na tę piękną Niszę. Niech okolicznościowy komunikat nie brzmi skończenie tragicznie: Był jazz!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: