Byłem w Raju

Jesteś w raju
Jesteś w raju
Żaden tłum nie dotarł nigdy na twój szczyt
Jesteś w raju
Jesteś w raju
Gdzie spokojny słyszysz krwi i myśli rytm…

Przemysław Gintrowski Powrót

w cudownej interpretacji Krysi Świąteckiej z Czerwonego Tulipana

Osoba stanowczo Nieobecna w tym zapisku, a w nim wiodąca, zaopatrzyła mnie w lakoniczną, sms-ową instrukcję, jak trafić nad podparczewskie jezioro. Po wyliczance miasteczek, wiosek i siół, przez które należało przejechać, na końcu stało: „…aż dojedziesz do Jedlanki. Tu znowu w prawo i 3 km. RAJ. BIAŁKA!”. Trafiłem.

W poszukiwaniu, – o czym już tyle tu było – prawdziwego urlopowego wypoczynku po 4 latach aktywności bez wytchnienia jako stypendysta ZUS, w tym prawie tyleż samo czasu trwającego pisania niniejszego blogu, szybko dostałem lekcję pokory. Że pewnych marzeń nie nie da się już może nigdy ziścić (taka jest skala sukcesu finansowego po 3,5 dekadach uprawiania profesji dziennikarskiej).

Mrzonki o leżeniu – nawet po sezonie, we wrześniu! – na plaży nad ukochanym akwenem, przez Polaków zwanym Morzem Śródziemnomorskim i o pełnej obsłudze żywieniowej należało szybko odłożyć ad calendas graecas. A wczasowe plany szybko zrewidować. Wtedy przyszedł pomysł Białki. Przecież przesympatyczna rodzina z Radzynia P. od lat zapraszała mnie do swego domku po południowo-wchodniej, mniej „cywilizowanej” stronie jeziora, w którym byłem raz – całe wieki, no, z 15-20 lat temu! Jakżesz było wreszcie, przy powakacyjnej gwarancji i ciszy i kultywowania samotności, gdzie „spokojny słyszysz krwi i myśli rytm”, nie skorzystać z takiej propozycji?

Rodzinka wykonała dodatkowy gest. Przyjechała pół setki kilometrów z R. Podlaskiego, żeby nuworyszowi udzielić instrukcję obsługi uroczego domiczka, pełnego tajemnic, cudownych wręcz wynalazków ułatwiających (głównie, ale nie tylko!) życie wypoczynkowe oraz skonstruować spis powinności do wykonania podczas siedliska – pardon za rym – opuszczania. Kazio, spiritus movens tego działkowo-relaxowego sukcesu, stał, nie kryjąc lekkiej irytacji, przez kilka kwadransów przy drodze na Parczew, żeby mocno spóźniony gość z L. wiedział, gdzie skręcić na trylinkową drogą, wiodącą prawie na ich uliczkę Szafirową. Jego lepsza połowa, Hanka, czekała na gospodarstwie. Odbył się przyśpieszony kurs instrukcyjny, włącznie z popisem obsługi wajchy przypominającej wielki metronom, służącej do napompowania wody ze studni głębinowej na wyżyny pionowej beki, z której dopiero woda jest podawana do kuchennego kranu i toalety (czynność ćwiczebna do powtarzania prawie o każdym następnym poranku). Niebawem moi gospodarze musieli już przyjąć azymut na R. i śpieszyć się z powrotem do podstawowego mieszkania.

Zostałem sam. Zapadła bezgraniczna, dojmująca cisza. W domkach flankujących działkę, oddalonych od ogrodzenia czasem zaledwie o metr nie było na początku poprzedniego tygodnia nikogusieńko. Nawet z dalekich okolic nie dochodził żaden dźwięk. Nastał też zmrok, przechodzący, póki co, w czarny ekran przed nosem. Siadłem na ławie za stołem pod okapem domiczku napawać się tym szczęściem, którego doznawałam ostatnimi laty tylko na Roztoczu, kilometrami odciętym od świateł wielkich miast i innych sadyb. I zaraz zwaliła się na głowę powała iskrzących jak najęte gwiazd. Bajka!

Głównym polem obserwacyjnym stał się prześwit na wschodnie niebo pomiędzy drzewami -także sąsiednich parcel. Ale i pojawiła frajda spoglądania pomiędzy ich igłami czy listowiem na gwiazdy częściowo zasłonięte. Ponieważ już wcześniej dało się dostrzec, iż nad Białką prowadzi powietrzny korytarz i widać było, i słychać przelatujące pasażery, nie trudno było sobie wyobrazić, że to ich światła pozycyjne mrugają do mnie porozumiewawczo (wszak nie poleciałem nad ciepłe morza) spośród gałęzi. Bo wystarczył najmniejszy ruch głowy, żeby któraś z miliarda planet i gwiazd na suficie galaktyki nie zamigała żywotnie i kusząco.

Wtedy – a straszliwie nie znam się na kosmosie, czyli niebie – vis-a-vis objawiła się konstelacja(?) układająca się przy pomocy ok. 5 gwiazd różnej jasności w liczbę 1. W każdym razie, podstawa, czubek i opadające w lewo skrzydełko „jedynki” były wyraźnie zaznaczone. – Ciekawostka – pomyślałem. Jednak z czasem dokonał się cud. Pomiędzy rzadkimi już (wegetacja roślin na Podlasiu trwa krócej) liśćmi wyniosłej brzozy po prawej jęła prześwitywać jeszcze jedna gwiazdka. Nie do wiary! Ruszyłem tyłek z ławki, żeby zmienić punkt patrzenia. I zgadzało się. Razem z tą ukrytą sierotą, dodaną z nagła do kompletu, konstelacyjka ułożyła się w strzałkę skierowaną w górę, wprost do Nieba!!!

Nie było żadnego alternatywnego rozwiązania. Myśl o metafizycznym smaku drążyła mózg dojmująco. Przecież to jest wiadomość od mych dwóch przyjaciół, Marcina i Wojtka, którzy mi mówią: – Tu teraz jesteśmy. Nie martw się!

Marcin Różycki i Wojciech Klusek opuścili mnie, nas, w ciągu niespełna miesiąca tego traumatycznego lata, które – może na szczęście? – dogorywa. Jak się z czasem dowiedziałem, ten pierwszy, poeta, bard, spędził ostatnie szczęśliwe dni swego doczesnego żywota właśnie nad Białką, po drugiej stronie jeziora, w gronie rodziny i niezwykle życzliwych mu ludzi. Tak też opuszczał ten świat drugi, dziennikarz niezwykły, jakich obecnie, jeśli nie próżno, to trudno szukać. W wspomnieniu o Wojtku napisałem, żeby spotkał się w tym – przepraszam za autocytat! – „ponoć Lepszym Świecie z Marcinem Różyckim, którego ta sama straszna choroba zabrała tam prawie miesiąc temu”. Może mi się odwdzięczył? Odwdzięczyli?

***

Mijały sielankowo miłe dni. Odwiedzały wiewiórki i ptaszki, które mam dopiero zamiar odścigać w odpowiednim, odnalezionym w domu atlasie. Udało się, ku zdziwieniu wędkarzy, wykąpać w białkowych toniach. Przyjechali tuż za płot sąsiedzi, bardzo cisi, ale i tak rajcujący faktem, że następnego dnia ruszyli w dalszą podróż. Wpadł na chwilę b. strażak z Parczewa, znany z wesel dzieci Hani i Kazia. Osoba „stanowczo Nieobecna” zmieniła status i objawiała się na wspólnych, przemiłych obiadach. I dzięki temu dorwałem się do lektury książki, o której słyszałem wiele dobrego – Hiszpana Ernest Frersa Sekretne muzeum z podtytułem Tajemnice ukryte w dziełach sztuki, a to akurat mój konik. Radocha zgłębiania tych zakodowanych tajemnic w dziełach Boticellego, da Vinci, Boscha czy Baldunga wymagała także zagłębienia się w świat magicznych rytuałów, okultyzmu, alchemii, hermetyzmu, kabały, ezoteryzmu, oniryzmu, kluczy inicjacyjnych etc. Stało się to pożywką do jeszcze czujniejszej obserwacji „mojej” strzałki. Niestety, w piątek pogoda tąpnęła. Z ołowianego nieba siąpiło. Żadnych gwiazd w nocy nie dało się wyślepić, a dojmujące zimno namawiało do odwrotu w kierunku lubelskiego domu. Wytrwałem kierowany obietnicą złożoną dzieciakom, że ojciec będzie wypoczywał do niedzieli.

I znowu dotknęło mnie ramię Anioła Opatrzności. Mam paskudny zwyczaj, że gdy „pewne coś” zerwie mnie w nocy, przy okazji kurzę papierosa. W Białce, gdzie obyczaj zabrania palenia w domku, robiłem to tylko, otulając się w koc, na owej ławeczce przed domkiem. Tak było ok. 2.30 ostatniej nocy nad jeziorem. I nagle się okazało, że niebo zrzuciło z siebie ołowianą powłokę i te miliony gwiazd uderzyły mnie obuchem w głowę. Ale strzałka ma nie ujawniła się. Do końca wypalenia fajki. Wtedy chłopcy moi wydźwignęli ją na powałę i cudownie zmigotała do mnie potwierdzeniem komunikatu, że tam w górze oni baczą na me niecne czyny. I próby ich, czynów, zobiektywizowania, czyli jakiegoś tam opisania.

Za godzinę na ciemnym niebie nie było już żadnej gwiazdy.

Marcin i Wojtek otulili się chmurami, jak ja w przyjazną kołdrą w domiczku.

Nadziei na słońce o poranku już nie było.

Stało się tak właśnie.

Pozostała hermetyczna więź z Przyjacielami.

Ja to już wiem!

Byłem w Raju.

Dla A.

 

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: