Były Kulturalia

Rock na trawie, śmiech w auli, bardowie w kościele, czyli…

W miniony piątek udanym koncertem Lubelskiej Federacji Bardów w kościele akademickiem (niestety, z małym zgrzytem na finał, o czym na końcu) zakończyły się VII Dni Kultury Studenckiej Kulturalia 2001. Przed imprezą sądziłem, że nazwę tę, wzorem niektórych anonsujących ją afiszów, powinno sią pisać KULturalia, już chociażby z tego powodu, że organizuje je samorząd studentów tej uczelni i że jest spadkobiercą słynnego KULAGES z czasów, gdy Wasz sprawozdawca nosił jeszcze indeks w kieszeni, czyli sprzed lat bardzo wielu. Okazało się na szczęście, że już dawno minęła epoka izolacji kulowców (po sprawiedliwości: obustronnej) i Kulturalia nie tylko wyszły poza bramy uczelni, do Domu Nauczyciela i Chatki Żaka, ale – co dużo ważniejsze – stały się autentycznym świętem artystycznym studentów wszystkich lubelskich uczelni i wszystkich młodych czy tylko duchem młodych mieszkańców Lublina.

Jest to niezwykle ważne, bo z imprez organizowanych w naszym mieście przez żaków, Kulturalia mają poziom najwyższy. Takie niedawne eliminacje do świnoujskiej FAMY, to przy nich istna żenada, równie niewiele dobrego można powiedzieć o Capowisku, o zaduszonych do granic miasteczka akademickiego Kozienalich i o innych przejawach aktywności Akademickiego Centrum Kultury UMCS Chatka Żaka, może z wyjątkiem Mikołajków Folkowych i animującej je Orkiestry św. Mikołaja oraz niezwodnego DKF Bariera (uczelnia ta jednak może się jeszcze poszczycić bardzo ciekawą propozycją progrmową Alliance Francaise UMCS), czy o kulturalnych zrywach Akademii Medycznej, Akademii Rolniczej, tudzież – i tak najlepszej z tej trójki – Politechniki Lubelskiej.

Nawet jeśli nie wszystko na VII Dniach Kultury Studenckiej się udało, nie wszystkie ambitniejsze propozycje, w rodzaju dyskusji o kulturze PRL, znalazły oddźwięk, a niektóre były typową, ale przecież też potrzebną jako wytchnienie od nauki zabawą (mistrzostwa w grze w pchełki, wyścig na hulajnogach czy w komputerowe skoki a la Małysz), to daleko tu jeszcze od mówienia o jakiejkolwiek porażce. A jest jeszcze coś najważniejszego. Wychowany na kulturze studenckiej, która na przełomie lat 60. i 70. święciła niebywałe sukcesy, od lat tęskniłem za taką wspaniałą atmosferą jaka towarzyszyła spektaklom Studenckiej Wiosny Teatralnej, festiwali w rodzaju Terpsychora’72, premier w Gongu 2, Drenie 59, Scenie Plastycznej KUL, starym Kozienaliom. Teraz podczas Kulturaliów, po niebotycznej przerwie znowu poczułem jej smak i prawdziwie żałowałem że już nie jestem studentem i że moja integracja z tym środowiskiem jest zdecydowanie jednostronna.

Ze względu na wiek własny, nie byłem zainteresowany występami rockowych zespołów w rodzaju Myslowitz, Republika, Armia czy 2 TM 2,3 a nawet specjalistów od bretońskich melodii, grup Breizh Bal Kuzest. Widziałem natomiast skutki tegojak to się już w mieście mówi – Woodstocku (deszcz plus tańczący na trawie tłum) i uważam, że gdyby nadal żył historyk sztuki prof. Antoni Maśliński, wielki miłośnik magnolii i zieleni z kulowskiego dziedzińca, na pokoncertowy jego widok byłby zszedł jeszcze raz z tego świata. Organizatorzy poczytują sobie za ogromny sukces to, że po raz pierwszy udało im się przekonać władze uczelni do udostępnienia podwórca na taki cel, ale uważam, że tu akurat mają mniej powodów do dumy. Od czasu papieskiej wizyty dziedziniec nie przyjął nigdy tylu ludzi i może nawet dobrze, że te miejsce – od czasu postawienia tam pomnika Jana Pawła II obejmującego Prymasa Stefana Wyszyńskiego zbyt nobliwe i namaszczone – trochę się ożywiło, ale nie wiem czy należało czynić to kosztem kompletnej dewastacji zieleńców (oby odłożona z powodu deszczu eko-akcja Zielonym do góry, która ma im przywrócić świetność, kiedyś jednak się odbyła). Poza wszystkim, uważam, że mocna muzyka rockowa nie była nigdy formą artystycznej ekspresji studentów i tę część Kulturaliów traktuję wyłącznie jako typowy dla dzisiejszych czasów pokłon wobec bożka kultury masowej i tłumaczę jedynie słuszną chęcią zarobienia przez organizatorów pieniędzy, ściągniętych akurat od niestudenckich odbiorców.

Ponieważ czasu nie stało na ciekawe projekcje filmowe, w tym te odbywające się w ramach wkomponowanych w imprezę Dni Słowackich, wybrałem się na dwa wydarzenia Kulturaliów. Niby tylko dwa, ale znaczące i – w piewszym przypadku – wielogodzinne. To środowy (25 kwietnia) kabareton był takim ponad cztrogodzinnym maratonem i to on przywołał ową zaprzeszłą atmosferę imprez studenckich sprzed ćwierć wieku i dawniej. Odbiór poszczególnych występów był rewelacyjny. Nie przypominam sobie – oprócz kilku koncertów w HADESIE – tak gorącej i tak inteligentnie czujnej reakcji widowni. Kiedy pod koniec tego longieru około północy miał jeszcze raz wystąpić ulubieniec Lublina olsztyński Czerwony Tulipan, który kabareton otwierał, istniała obawa, że skrajnie zmęczeni artyści skrócą popisy. I wtedy usłyszałem słowa lidera grupy Stefana Brzozowskiego, który do Ewy Cichockiej, Krystyny Świąteckiej Andrzeja Czamary rzekł: – Gramy wszystko co zaplanowliśmy, to za dobra publiczność, żeby jej się w pełni nie odwdzięczyć. I Tulipany zaśpiewały jeszcze osiem czy dziewięć swych przebojów, w tym piosenkę, w której solo ciągnie Artur Andrus, który bezpretensjonalnie twierdzi, że „to nie wokal zdobi człowieka”.

To dziennikarz radiowej Trójki narzucił ową perlącą się dowcipami z wyżyn intelektu atmosferę i znalazł w widzach, wprost oblepiajacych każdy skrawek przestrzeni w Nowej Auli KUL, prawdziwych partnerów. Urósł do bohatera wieczory, zabierając trochę z chwały pozostałym gościom i dworując sobie z konwecji, gdy to koncert składa się z „półrecitali konferansjera i krótkich numerów poszczególnych zespołów”. Andrus to istana bestia estradowa, doskonale ją czująca i równie doskonale nawiązująca kontakt z publicznością (jeśli trafi na dobrą, a z taką miał do czynienia na Kulturalich). Jego wielkiemu taktowi zawdzięczać mogą także organizatorzy to, że dosyć karkołomny pomysł, żeby wesołą imprezę dedykować pamięci Kasi i Artura, studentki KUL i członka grupy Mocarta, którzy zginęli w ubiegłym roku, nie pozostawił uczucia niesmaku. Nie jest Artur Andrus, jak sam mówi, Enrico Iglesiasem, ale w pewnych środowiskach, osobliwie studenckich, wielbiony jest jeszcze bardziej niż gwiazda pop.

Do zapowiadacza żartownika dostroili się wszyscy wykonawcy kabaretonu. Bawił do łez swymi muzycznymi dowcipami kwartet Mocarta (z nowym wiolonczelistą, rónie zabawnym jak jego ś.p. poprzednik). Nowy program, którego premiera odbędzie się dopiero za kilka dni w Krakowie przedstawił kabaretowy mim Ireneusz Krasny, który pantomimę synchronizuje z naturalnymi, nagranymi dźwiękami i humoru mu w tym ani na chwilę nie braknie (etiuda Niedziela u Kowalskich omal mnie nie zwaliła z siedzenia i tylko temu, że ziemia był też gęsto zaludniona widzami, zawdzięczam to, że w sumie nie spadłem). Doskonale też wypadł nasz nowy lubelski rodzynek, lauret II nagrody na ostatnim przeglądzie PaKA, Kabaret Ani Mru-Mru. Ani na cal nie oddał pola starym estradowym wyjadaczom i rozbawił salę może jeszcze bardziej niż inni. Ten właśnie wieczór uważam za diament Kulturaliów, bo odwoływał się do tego, z czego zawsze studenci słynęli, to znaczy do ich poczucia humoru i był wyśmienitym sprawdzianem tej cechy, sprawdzianem w pełni udanym. Odśmiawszy się dobrze, żaczki mogą szykować się do poważnej sesji.

Zamykała Kulturalia, jak się rzekło, Lubelska Federacja Bardów, która przypomniała w miejscu zdawało by się idealnym do tego celu, bo w kościele akademickim KUL, swój program papieski, czyli Miłość mi wszystko wyjaśniła do wierszy Karola Wojtyły, poprzedzony krótkim występem jej pupila, Kuby Pałysa, który z towarzyszeniem muzycznego zespołu federacji (Paweł Odorowicz, Piotr Selim, Vidas Svagzdys) i grajacego na fujarce Adama Pruszyńskiego zaśpiewał trzy fragmenty z Pieśni nad pieśniami. Bardowie nie mają jednak szczęścia do księży (po prapremierze tego programu na Żakerii odczuli to boleśnie) i Jola Sip, Marek Andrzejewski, Igor Jaszczuk, Jan KondrakMarcin Różycki (plus wspomniani wyżej) musieli dobrze przyjmowany koncert skrócić, bo nadchodził czas kończącej Kulturalia Eucharystii. To tak, jakby Pan Bóg miał się obrazić na to, że o 10 minut opóźni się msza święta. A przecież zawsze powatarzano nam na tej uczelni, że pieśnią najlepiej głosi się Jego chwałę. Poza wszystkim, wypraszanie gości ze światyni to nie jest katolicki gest. Organizatorom tak ciekawych Kulturaliów zrobiono psikusa z najmniej spodziewanej strony. A może KUL był już zmęczony tymi tygodniowymi szaleństwami? To chyba jedyne możliwe usprawiedliwienie dla duchownego, który zdobył się na niegrzeczność.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: