Chmielowe jurorowanie

Wiele osób znających moje piwne upodobania, pyta się, jak wspominam liczne Chmielaki, w których uczestniczyłem. Tymczasem prawda jest taka, że przy całym afekcie do złocistego napoju, nigdy nie byłem na krasnostawskim święcie wyłącznie dla dużego z pianką. Owszem, ongiś z Lublina jeździły tam całe zastępy piwoszów wyłącznie po to, żeby wreszcie się napić różnych gatunków piwa niedostępnych wówczas na rynku, a w najgorszych okresach dla tego napoju – a bywały i lata tragiczne pod tym względem – po to żeby w ogóle móc się piwkiem uraczyć i nie zapomnieć jego smaku.

Ja do tych zastępów skautów piwnych się nie zapisywałem. Nigdy nie zdobyłem się na taką desperację. Natomiast z entuzjazmem przyjmowałem zaproszenia organizatorów do gremiów dokonujących ocen w różnych chmielakowych konkursach, a czyniłem to tym chętniej, że – co tu dużo gadać – od razu stawiało to człowieka (czytaj: piwosza) w uprzywilejowanej pozycji w kolejce po piwo, co oznaczało – już gospodarze potrafili się o to postarać – większą niż ustawa przewiduje konsumpcję na miejscu i powrót do domu z bagażnikiem wypełnionym okocimami, żywcami, lechami, warkami i innymi markami, o których w rodzinnym mieście można było tylko śnić.

W starej jeszcze epoce Peerelu w ten sposób jurorowałem kilka razy w konkursie kapel podwórkowych, które w tajemniczy sposób ktoś kiedyś uznał, że rymują się z chmielowym piknikiem. Nie pamiętam już tych zespołów, czas z małymi wyjątkami wygumkował je z pamięcie, ale dobrze pozostały w niej skutki raczenia się kolejnymi kuflami głównego bohatera Chmielaków. Tak się jakoś składało, że niemal zawsze zasiadaliśmy w jury razem z Witoldem Miszczakiem, wówczas jeszcze redaktorem Radia Lublin, później naszej TVL, a kiedyś znakomitym pianistą jazzowym. I wieczorem, po obradach, w Krasnostawskim Ośrodku Kultury stawał się Witek siłą napędową upojnych jam-session. Że on grał, nie dziwota, bo wszak potrafi to robić świetnie. Ale do dziś nie mogę się nadziwować, że głównym jego kompanem instrumentalistą stawałem się ja, kompletne beztalencie muzyczne. Na czym grałem? Proszę sobie wyobrazić, że na kontrabasie, o grze na którym – rzecz jasna – nie miałem zielonego pojęcia, podobnie jak o tłuczeniu się na perkusji, za którą też potrafiłem zasiąść. O dziwo, budziło to entuzjazm nie tylko fachowca Wicia, ale i zebranych słuchaczy. I tak raz (a może i dwa) w życiu poczułem dzięki Chmielakom prawdziwy smak estradowego sukcesu i uwielbienia fanów. No ico, że podchmielonych!

Dużo spokojniej wyglądał pobyt na Chmielakach dwa lata temu. Mój ówczesny naczelny Kazik Pawełek, sam nie mając czasu, a najlepiej się orientując, jakim piwoszem jestem, desygnował mnie w swoje miejsce do społecznego ciała oceniającego, które z piw podanych do degustacji uważamy za najlepsze. Ja, którym zawsze uważał, że w kwestii piwa pozjadałem już wszystkie rozumy, otrzymałem tam okrutną lekcję pokory. Już przy trzeciej z próbowanych marek zatraciłem orientację, która jest najwykwintniejsza a przy siódmym czy ósmym miałem już tylko mętlik w głowie, pardon, na języku. Najwiekszą korzyścią z tego jurorownia, było to, że poznałem wówczas Piotra Tarachę, dyrektora Poczty Polskiej w Lublinie. Później, po serii zabawnych qui pro quo – wstyd się przyznać, na łamach gazety – staliśmy się prawdziwymi przyjaciółmi i bardzo sobię tę przyjaźń cenię. Na Chmielaki warto więc jeździć, osobliwie gdy cię zapraszają do jury. Dixi.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: /

Rok: