Chryzantema złocista

Rozmowa z Jarosławem Koziarą, autorem oprawy graficznej płyty i koncertów zespołu Voo Voo

* Jeśli spojrzałby Pan na miniony miesiąc, to co w ciągu niego robił Jarosław Koziara we wszechdziedzinie uprawianej przez siebie sztuki?

– Chyba nic nie robiłem. Był przestój. I to jest taka sytuacja, że jeśli nie wpakujesz energii w coś, to ona do ciebie wraca i działa bardzo autodestruktywnie. Po prostu działanie jest odruchem samoobronnym, a brak działania powoduje dewiacje i ostatnio sadzi mi do teki – można by tak powiedzieć. Wypadła z planów, z powodów jakichś trudności finansowych telewizji, robota przy koncercie wielkanocnym Owsiaka a maszyna została rozpędzona, potencjał był przygotowany, bo to miała być duża impreza w Teatrze Wielkim. I nagle się okazało, że mam wolne moce przerobowe.

* No, ale to chyba nie znaczy, że nic Pan nie robi, bo, co zadzwonię, to się okazuje, że albo jest Pan w Warszawie, albo stamtąd jedzie Pan do Pruszkowa czy gdzieś jeszcze. Przygotowuje Pan też retrospektywną wystawę swojej twórczości.. Coś się dzieje, nieprawdaż?

– Rzeczywiście, ostatnimi czasy przygotowywaliśmy całą kampanię promocyjną ostaniej płyty Voo Voo, Płyty z muzyką. Czyli było to kreowanie strony internetowej zespołu, przygotowywanie plakatów, druków ulotnych, zaproszeń, biletów – cały designe wokół tego. Zaczęłem też pracować nad swoją autorską stroną internetową. Wyświetlił się kolega z Krakowa o lubelskich korzeniach, który dzięki wyszukiwarce stwierdził, że niewiele jest tam na temat hasła Koziara i zaoferował pomoc w wykreowaniu tego zjawiska w Internecie. No, i ta wystawa, która ma być otwarta 16 marca (rozmowa odbyła się wcześniej, przed jej wczorajszym otwarciem – przyp. AM) w MDK u Vetterów, rodzaj spojrzenia na to, jak to wszystko się układa do tej pory.

* Ale ekspozycja ta ma mieć ukierunkowanie muzyczne?

– To miałoby się nazywać Dookoła muzyki, ale bez specjalnej determinacji, że tak koniecznie musi być.

* Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze, mała bo mała, ale jednak ekspozycja w Galerii Za Piecem, wystawa Pana fotografii robionych w Afryce…

– Ją właśnie zrobiłem z nudów, bo nie miałem nic innego do roboty. To dokładnie tak jest, że jak za długo nie robię czegoś, robi mi się niedobrze. To fizjologia.

* Tak staje Pan oporem a ja zmierzam do tego, że jest Pan dla mnie i bez wątpienia nie tylko dla mnie postacią wręcz rensansową jako artysta – właśnie! – wszechdziedziny, poruszający się swobodnie po wielu obszarach sztuki, plastyki. Może poukładajmy to trochę: od czego Pan zaczynał, co Pana w sztuce rajcowało na początku, do czego Pan dochodzi teraz, oraz dlaczego – że się tak wyrażę – miota Pana pomiędzy aż tyloma odmianami artystycznej ekspresji?

– Być może będę się powtarzał, ale jeszcze raz powiem o – jak to nazywam – syndromie chryzantemy złocistej. Czyli chodzi o ukierunkowanie we wszystkie strony, bez konieczności dookreślania się. Zazwyczaj pracuję na zamówienie. To jest powód do zrobienia czegokolwiek: jeśli ktoś coś ode mnie chce. W obecnym świecie, w dzisiejszej rzeczywistości trzeba być elastycznym i ja potrafię znaleźć się i w scenografii i w projektowaniu graficznym. Są okładki do płyt, są plakaty, są niezależne wystawy, happeningi, performance, jest instalacja – nie widzę potrzeby ograniczania się, nie widzę w tym żadnego problemu.

* To pocofajmy się troszeczkę w czasie i porozmawiajmy o Pana ostatnich poczynaniach. Odwracając bieg zegara, najpierw będzie scenografia do koncertu Voo Voo?

– Cofając się, to najpierw jest ostatnia płyta Voo Voo i cała kompania wokół tego.

* Następnie…

– Scenografia do koncertu wigilijnego Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Teatrze Polskim w Warszawie. Koncert został wymyślony przez Jurka Owsiaka. Oprawiałem te wydarzenie scenograficznie, więc i projektowałem kostiumy.

* Przedtem wyjechał Pan na dwa miesiące do Afryki, ale już gdy wyruszył Pan w tą podróż, objawiła się nam inna scenografia, tu w Lublinie.

– A, tak. Pierwszy raz w życiu robiłem scenografię dla Teatru Andersena do Joanny Skrzydlatej według Joanny Kulmowej w reżyserii Włodzimierza Fełenczaka. Oprócz scenografii, projektowałem kostiumy i oprawę graficzną plakatu i programu. Wcześniej była jeszcze scenografia w telewizji, na Woronicza, do takiego – jak się na koniec okazało – głupiego programu. Mimo, że zrobiłem wszystko maksymalnie tak, jak potrafiłem, ale ilość kwasów, które pojawiły się po drodze, zupełnie zniechęciła mnie do pracy.

* I to się jakoś nazywało?

– Nazywało się Ulica reklamowa i była to żenada a dodatkowo okazało się, że pogoda się zemściła na tej całodniowej, bardzo szemranej imprezie. Skończyło się to na granicy dramatu, bo zrobił się wielki wiatr, zaczęły fruwać kilkumetrowe konstrukcje a wokoło biegały dzieci i to, że nie doszło do jakiejś masakry zakrawa na cud.

* Artysta nie zawsze może odpowiadać za to, jak wykorzystane zostanie jego dzieło. Wyrzućmy zatem złe wspomnienie i cofajmy się dalej w czasoprzestrzeni. O ile ja pamiętam, a może mnie Pan poprawiać, wcześniej był Janowiec i akcja na polu opodal wiślanej skarpy…

– Robiłem w tamtym roku kilka totalnych imprez. Czyli był to koncert w Janowcu, wcześniej w ruinach zamku wywołaliśmy taką parateatralno – ogniową sytuację, a później był ten land-art wyorany na siedmiu hektarach łąki. W tak zwanym międzyczasie była jeszcze impreza w Gdańsku, gdzie pływaliśmy czterdziestometrową barką po kanałach. Na barce był Sound System, byli Bębniarze, kilku tancerzy i były płonące konstrukcje. O północy, w dniu inauguracji Jarmarku Dominikańskiego wylewały się z niej miliony iskier a koleżka, kapitan tej barki, spuentował to jednym zdaniem, że on od wojny czegoś takiego nie widział. To był Gdańsk. A zrobiliśmy jeszcze Noc Świętojańską w Narolu. Narol to taka miejscówka o kilkadziesiąt kilometrów od Zamościa. Było to celebrowanie tej nocy – takie mocno po swojemu. No, i jeszcze wcześniej był koncert wigilijny w Teatrze Wielkim.

* Wielkanocny!

– Koncert wielkanocny Owsiaka w kwietniu, wigilijny był później. To była mocno poważna przygoda z Teatrem Wielkim. Była to pierwsza taka moja robota, straciłem więc dziewictwo na największej scenie na świecie, w profesjonalnym teatrze. Trochę tam skłamałem, że mam większe doświadczenie, ale poszedłem na żywioł, no, i o dziwo, wyszło!

* Nie wypada Panu tego samemu oceniać, ale ja byłem na tym koncercie i uważam, że jego oprawa plastyczna prezentowała się – bez żadnej przesady – rewelacyjnie.

– Jesteśmy post factum i że wyszło, mogę powiedzieć nie opierając się tylko wyłącznie na własnej refleksji, ale na podstawie tego, że dużo ludzi było zaskoczonych takim rozwojem wypadków i to, że chcieli mnie zatrudnić drugi raz w Teatrze Wielkim, że robiłem kolejną scenografię z tą samą ekipą, to też dowód, że wyszło. Tak mi się wydaje.

* O ile pamiętam, w ubiegłym roku miał Pan też powrót do studenckich źrodeł i wystawę w Galerii Kont?

– No, też! Jakoś wiosną była tam wystawa. Tak, że bardzo dużo historii zdarzyło się w tamtym roku.

* Doszliśmy do Kontu, więc mamy okazję nawiązać o Pana artystycznych początków. Z czego Pan startował, bo przecież chyba zawsze stawał Pan oporem wobec malarstwa sztalugowego, wobec typowej wystawowej grafiki. Z czego to się zrodziło? Czy pewne decyzje wykrystalizowały się już podczas studiów?

– Wie pan, myślę, że pewne rzeczy są w miarę organiczne i je po prostu masz. One tylko czekają na ujawnienie. Pamietam, że już od szkoły podstawowej lepiej mi to wychodziło niż innym. Potem, jak poszedłem do Technikum Pszczelarskiego, to też się z tego nie wyzwoliłem i ciągle coś tam kombinowałem, bo miałem taką potrzebą.

* To i w Technikum Pszczelarskim już Pan „coś kombinował”?

– Tak! I to był powód, dla którego wylądowałem na studiach plastycznych, bo ktoś zauważył, że jakieś umiejetności są. Pomyślałem, że to jest bardzo poważna przepaść, że do studiów plastycznych trzeba być niezwykle uzdolnionym manualnie. Nie było mi to obce a na egzaminach przekonałem się, że nie ma problemu.

* Nie miał Pan kłopotów z akademickim rysunkiem?

– Nieee. Pierwszy rysunek na formacie A-1 zrobiłem na egzaminie wstepnym. Egzaminu za pierwszym razem nie zdałem, ale za drugim razem poszło lepiej.

* To w którym roku zaczął Pan studiować w Instytucie Wychowania Artystycznego UMCS?

– 1987… Nie, 1987 rok.

* Okres w sztuce dominacji instalacji, performance’u, itd…

– Należałem w tych dziedzinach do tych ze słabym orientem, ale trzeba się było wdrażać i… jakoś poleciało. Pierwszym moim takim wyjściem na zewnątrz była Guernica n płocie koło KUL. To było jakieś 12 lat temu i na pewno było to pierwsze graffiti w Lublinie.

* To te, ktore później zamalowano i wywieszono napis, że tam nie wolno nic malować?

– Wbrew pozorom, wszystko było załatwione legalnie, nie było w tym partyzantki. Świętej pamięci Agata Budzyńska załatwiła zezwolenie, jako, że było to jedno z działań podczas KULAGES, też świętej pamięci. Rzucono hasło: „Maluj se, maluj, a my w poniedziałek przyjdziemy i to zamalujemy”. Ale się jakoś ostało i przez parę miesięcy trwało. Był to w ogóle jeden z pierwszych obrazków namalowanych w przestrzeni miejskiej. Działanie wynikało też z tendencji ekshibicjonistycznych, które w jakimś sensie tkwią w naturze. Stają się później dziełem. Takie plakaty i inne działania, które są wyjściem – zbierasz jakiś impuls i oczekujesz natychmiastowego zwrotu. Sztuka kontaktowa.

* Mówił Pan wcześniej, że pracuje Pan na zamówienie. To się gdzieś musiało urodzić. Czy to właśnie plakaty otworzyły worek z zamówieniami?

– Tak, bo to było na zasadzie kostek domino. Musisz zrobić pierwszy ruch.

* I to zawsze coś uruchamiało?

– Pierwszy ruch i potem pojawiła się sytuacja nowych grafik. Wtedy dostepne były już farby w spray’u, co było jakoby nowością. Później była taka Galeria Zielony Imbryk w WDK i to było takie środowisko, w którym coś iskrzyło, coś się działo. Na zasadzie jakichś prymitywnych odruchów kierownictwa zostało to – jeśli mogę to tak nazwać – zakiepowane. Wreszcie z tego ruchu grafitti pojawił się Mirek Olszówka.

* Pojawił się Mirek Olszówka, pojawiło się Grafitti i słynny wystrój wnętrza tego klubu.

– Pojawiło się Grafitti, związałem się z tymi ludźmi…

* I zaczął się Pana romans z Voo Voo, trwający do dzisiaj?

Tak. Najpierw był to jakiś znak graficzny, później pierwszy plakat i okładka, imprezy towarzyszące. Na przykład, gdzieś tam jesienią wypaliliśmy logo Voo Voo, takie na pięćdziesięciu metrach, na potrzeby właśnie tej pierwszej płyty. Póżniej, po pół roku, w miejscu, gdzie to logo wypaliliśmy – w kazimierskich kamieniołomach – odbył się jeden z legendarnych koncertów, przez który przewinęło się jakieś dziesięć tysięcy osób. I ten koncert jest bardzo ważny dla wielu ludzi.

* To chyba jedno z największych wydarzeń w jakich Pan uczestniczył, przynajmniej jeśli chodzi o ilość osób w to wplątanych?

– No tak niekoniecznie. Nie wiem czy to akurat największe. Nie zastanawiałem się nad tym.

* Ale publiczność chyba największa.

– Możliwe, nie wiem, nie przypominam sobie większych wydarzeń. W każdym bądź razie, cała ta historia, gdzieś tam po latach wraca do wielu ludzi. Dostaję dużo sygnałów, że wspominają to jako miłe przeżycie. To przeszło do legendy, tym bardziej, że mało prawdopodobne jest, aby ktoś tam teraz mógł zorganizować koncert.

* A imprezy lubelskie – Noce Świętojańskie, zagospodarowywanie przestrzeni na Placu Po Farze – są odgałęzieniem tamtej działalności? To stamtąd wypłynęło?

– Gdzieś tam się okazało, że może być zabawnie, jeśli robimy taką „magię sympatyczną”, czyli nie jest to czarna magia, tylko to są takie czary-mary, barwa-czary, jakby kreowanie takich pararytualnych sytuacji, ale z mocnym przymrużeniem oka. Nie wiem… Chodziło o wytworzenie klimatu, żeby siebie samego zaskoczyć, czegoś doświadczyć przy okazji. Parę takich obrazków przy parogodzinnej imprezie zostaje w pamięci. Przykładowo, te 365 lampionów zawieszonych na drzewie, które po pół roku zostało wycięte i Plac Po Farze został goły. Czy te parniki ziejące parą, nawet trudne do nazwania historyjki, ludzie…

* Ile tych działań było – dwa, trzy?

– Chyba trzy, bo jedno było takim przesileniem wiosennym: zima się nie mogła skończyć i dopiero jak zadziałaliśmy, to się skończyła. I był to dziwny zbieg okoliczności, że tam pojawiała się walka ognia z lodem. Ogień jest czymś takim nie do końca ujarzmionym i bardzo nieprzewidywalnym w efektach. Ja lubiłem prowokować sytuacje, które dla mnie są zaskakujące. Na przykład w kamieniołomach było nie za dużo, bo gdzieś z osiemdziesiąt totemów, ale uwalniała się taka potężna energia, że dusza się rodowała. Jest to taka rzecz, że niekoniecznie masz potrzebę nazywania jej, ale jest to jakieś przeżycie.

* Jest Pan postacią szalenie barwną, odróżniającą się na tle szarzyzny tego miasta. Wydaje mi się też, że jakimś Pana sukcesem jest to, iż zdołał Pan namówić sporo osób do współdziałania. Jest także grupa osób, które występują na scenie w Pana kostiumach, w Pana scenografiach. Mówi się o nich „Ludzie Koziary”. Chyba ma Pan takie grono wspierająco Pana w tym wszystkim?

– Kiedyś nazwałem to – tak dla jaj – Sektą Koziary. Odbywa się to przy tym narodzie bogobojnym, który wszystko stara się ujednolicić, więc czasami przykrywam to lekką ironią. No, mam jakieś grono swoich przyjaciół, znajomych, których w zasadzie zmuszam do odkrycia w sobie jakichś możliwości, o których oni nie wiedzą. Czasami jest to bardzo ciężka praca, po kilkanaście godzin dziennie i oni nawet nie wiedzą, że mogą to wszystko z siebie wykrzesać. I mimo jakiś krzyków i kwasów po drodze, póżniej to wszystko się łagodzi i razem cieszymy się z efektów.

* A czy jest w Panu nadzieja, że uda się Panu uruchomić do tego większe grono ludzi? Myślę tu już o mieście, o jego mieszkańcach, których można by przekonać, że może tu być barwniej. Chodzę nieraz z Panem po Lublinie i widzę, jak się Pan buntuje, na przykład zaglądając do nowego Ośrodka Informacji Turystycznej, gdzie na ścianie tkwi malowidło, które budzi w Panu tylko wzburzenie…

– Przede wszystkim, mnie się wydaje, że jestem jakimś estetą i moje poczucie estetyczne można zobiektywizować. Dlatego czasami można powiedzieć „nie”, bo nie na wszystko wolno dawać przyzwolenie. Jesli ktoś odpowiedzialny robi jakąś paranoję, to ja mogę powiedzieć, że dzieje się niedobrze. Reaguję na głupotę ludzką. Jeśli na przykład 26 radnych protestuje przeciw projekcji filmu, którego nie widzieli, to ja mogę powiedzieć, że najpierw ten film trzeba zobaczyć, żeby cokolwiek o nim powiedzieć.

* Ale wróćmy do kolorytu miasta. Wierzy Pan, że znajdzie się więcej ludzi, którzy będą się z Panem utożsamiać, którzy będą chcieli coś robić, żeby one było inne?

– Ja nie tylko wierzę, ale i cały czas coś w tej sprawie kombinuję. Myślę, że potencjalność jest w każdym, tylko trzeba ją uruchomić. A zwykłe stwierdzenie, że jest to kulawe miasto, w którym się nic nie dzieje, trzeba zbijać argumentem, że aby coś krytykować, trzeba mieć jakąś własną propozycję zmian. Więc, nie pogrążanie się w marazmie prowadzącym do błędnego koła bez wyjścia. To nie tak! Jeśli cokolwiek mogę zmienić, to przez własną aktywność.

* Ale, gdyby ktoś Panu zaproponował, że od Pana zależy na przykład iluminacja Bramy Trynitarskiej, przyjąłby Pan takie zamówienie?

– Może moje odczucia estetyczne niekoniecznie są reprezentatywne dla ogółu, ale zawsze mogę przynajmniej wykpić jakiś głupi pomysł. A czasami można się zdobyć na odrobinę szaleństwa, bo nie wszystko, co jest logiczne i uzasadnione ma sens, jako, że – jak pan wie – czasami intuicyjnie można wyprzedzić tok logicznego rozumowania.

* Ma Pan bardzo charakterystyczną, rozpoznawalną kreskę, swój styl, który ukształtował też współpraca z Voo Voo. Kiedy oglądałem scenografię do koncertu wielkanocnego, pomyślałem, że dużo musi Pan czerpać ze swej podróżniczej pasji, że każdy wyjazd w świat jest ładowaniem akumulatorów a później owocuje to pomysłami przy kolejnych realizacjach.

– To jest prosta przekładnia: tyle wiesz, ile zjesz. Jeśli przełożysz tę metaforę na to, że coś w życiu zobaczyłeś, czegoś doświadczyłeś, coś przeczytałeś, obejrzałeś tysiąc albumów, byłeś na iluś tam wystawach, to wszystko to działa inspirujaco. I oprócz tego, że nie wyważasz otwartych drzwi, to starasz się zaznaczyć swoją obecność na tym świecie, kładziesz swój akcent. To wynika z determinacji, z osobowości. Może ja nie potrafię inaczej funkcjonować. Czuję się głupio, jeśli ktoś mnie zapyta: „A co tam?”, a ja mogę mu tylko powiedzieć: „Zima, nic się nie dzieje”. Zawsze jest jakiś projekt gdzieś w zanadrzu. Może jest to jakiś rodzaj patologii, ale myślę, że jest to stosunkowo niegroźne.

* Jedzie sobie Pan przez Afrykę, kupuje maski, które inspirowały w XX wieku wielu artystów, z Picassem na czele… Czy stykając się z elementami tamtych kultur, ma Pan już w głowie jakąś przekładnię na własne realizacje, rodzą się jakieś pomysły?

– Jest to bardzo wymierne. Na przykład, moja grudniowa scenografia do koncertu wigilijnego była w pewien sposób inspirowana malarstwem plemienia Ndebele osiadłego ok. 200 km od Johanesburga. Patrzysz na oddziaływanie znaku graficznego, obrazu, i widzisz, że ten rodzaj sznytu emituje ogromną energię. Później po swojemu zaczynasz to transformować, przerabiać. Pojawia się nowa jakość, która ma czad. Albo takie wzruszajace doświadczenie. Moje rzeczy poruszają się wokół w miarę zorganizownych znaków energetycznych i kiedyś, podróżując po Indiach, w jakiejś wiosce zobaczyłem, że przed każdym domem jest usypany z białego proszku znak graficzny, mocno zakręcony i bardzo zbliżony do tego, co ja robię. I wtedy w mózgu instaluje się poważna pokora, że „byle baba” w Indiach codziennie rano wstaje i sypie znak przed wejściem do swego domu, po to, żeby odstraszyć duchy zmarłych. I nagle doświadczasz, że rzeczy, które ty robiłeś bez sensu, intuicyjnie, mają gdzieś na świecie jakiś sens a ty przeczuwałeś ich zastosowanie. To są chwile bardzo refleksyjne. Z człowiekiem dzieje się coś dziwnego.

* A po tylu wędrówkach, w tym podróży dookoła świata, ma Pan jeszcze jakieś tęsknoty globtrotera?

– Jak ktoś załapie bakcyla podróżniczego, to już nie ma końca. Korzystając z okazji, rzucało mnie tu i tam. Niespecjalnie te sytuacje planowałem, były to przeważnie bardzo poważne improwizacje i może dlatego, że nie miałem projekcji do przodu, jak będzie to wyglądać, nie czułem się w żaden sposób rozczarowany. Na pewno jest jeszcze wiele rzeczy na tym świecie do obejrzenia. Nie wiem.. Nie byłem w Ameryce Południowej.

* Może tam?

– Why not?

* Nie słyszałem natomiast, żeby jeździł Pan po europejskich galeriach i oglądał starą sztukę. Czy jest Pan trochę w kontrze do tej tradycji, czy Pan uważa, że doszedł Pan do takiego punktu, w którym dawne malarstwo ma Pan już za sobą i nie musi do niego sięgać?

– Myślę, że tak jak nie ma ewolucji w moralności, pojęcie dobra i zła nie ewoluuje i ma charakter stały, tak jest i ze sztuką. Na mnie działa sztuka sprzed 5-10 tysiecy lat. Sztuka jest dobra albo zła. To znaczy, albo na ciebie działa, albo nie. Jest nietaktem mówienie o ludach prymitywnych. Jak widzę rysunek Buszmenów sprzed 5 tys. lat i ktoś mówi, że on jest prymitywny, to radzę mu, żeby się temu rysunkowi lepiej przyjrzał. To nie ustepuje ani Leonardowi da Vinci, ani innym uznanym mistrzom.

* Powróćmy na koniec do koncertu, który za tydzień odbędzie się w Lublinie. Może dlatego, że pracuje Pan z Voo Voo mam wrażenie, przeczucie, że muzyka jest dla Pana bardzo ważna.

– Na pewno. Nasza praca z Wojtkiem Waglewskim, to są działania równoległe. To znaczy, że nie jestem jakimś dodatkiem do tego, co on robi, tylko jest to niezależna, równoległa historia, która nawzajem wzmacnia się z jego historią. Następuje interakcja. Wiele razy tak bywało, że moje okładki wyprzedzały efekt końcowy, czyli muzykę. Muzyka i plastyka gdzieś się sklejały, ale zazwyczaj występują na płaszczyznach równoległych. A to, że Voo Voo… Oni mają szeroką przestrzeń pod czapą. Ja lubię tą przestrzeń. Nie ma tam zawężenia, jest jakieś miejsce dla tajemnicy, dla czegoś nad czym się nie panuje do końca. Wydaje mi się, że jedno do drugiego pasuje.

* Pan uczestniczy aktywnie w trasie koncertowej Voo Voo promującej Płytę z muzyką?

– Tak. Będę instalował scenografię w filharmoniach, teatrach, między innymi z tydzień w Chatce Żaka. Zapraszam.

* O innych planach, może następnym razem. Dziękuję za rozmowę.

Chryzantema złocista

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: