Co się stało z naszą klasą?

Andrzej Molik

Naszą klasą XIa… Nie, wcale nie chcę plagiatować słynnego utworu Jacka Kaczmarskiego (swoją drogą, co ze zdrowiem wielkiego barda?). Po prostu ten piękny utwór sam musiał się nasunąć na myśl, gdy już było pewne, że spotkam znowu swoich klasowych kolegów i że w ogromnej wiekszości będzie to spotkanie pierwsze od 36 lat. Gdy w maju 1966 po maturze zamknęliśmy za sobą drzwi świdnickiego Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Broniewskiego, tak jak w balladzie Jacka nasze drogi się rozeszły, a wiatr historii rozsypał nas nie tylko po całym kraju, ale i po świecie. Zwykły los.

– No i kto przyjechał? – zapytała córka na drugi dzień po wielkim zjeździe absolwentów zakończonym w niedzielny poranek. – Magda, Jasia, Ewa, Hanka, Krysia, Teresa, Anatol, Janek, Witek, Włodek – wyrzuciłem z siebie jednym tchem nie pominąwszy chyba nikogo z obecnych. Zrobiła obrażoną minę, bo oczywiście nic 19-latce te imiona nie mówiły i przeszła do jednego z trzech znanych jej osobiście: – A Zyga był? Nie, jego nie było, chociaż od ponad roku pracuje w Warszawie w polskim przedstawicielstwie firmy OBI. Zawalił sprawę wraz z kontaktującym się z nim Włodkiem. Nie wierzył, że może zjechać aż taka duża reprezentacja klasy, którą do matury doprowadziła prof. Mieczysława Mordel, matematyczka wymagająca, ale sprawiedliwa.

O innych wiedzieliśmy tylko co nieco. Misiek, zamieszkały na codzień tak jak Zygmunt w Niemczech nie zdecydował się na daleką podróż. Rysiek, doktor historii sztuki z Belgii jest już w kraju na urlopie, ale po doświadczeniach zjazdu na KUL stwierdził, że takie spotkania nie są już na jego zdrowie. Nich żałuje. Nich żałują inni. Było to niezwykłe przeżycie. Tym większe, że wobec pobliskich roczników stanowiliśmy naprawdę mocną grupę. To nic, że ta, w której podkochiwaliśmy się potajemnie przez licealne lata nijak nie kojarzy się ze zwiewną dziewczyną potrafiącą z chłopakami grać w nogę. Rzut oka w lustro przypomina natychmist, że nie wolno myśleć tymi kategoriami. Ważniejsza była radość ze spotkania, chociaż tę potrafiły dławić wieści tragiczne, jak ta, że ktoś dowiedział się właśnie, iż ma dziecko naznaczoną piętnem śmiertelnej choroby.

Generalnie wyszliśmy na ludzi. Naukowcy, lekarz, fachowcy ze znanych firm, farmer z wzorowym gospodarstwem, dziennikarz… W sobotę zapomnieliśmy na chwilę o tym i o codziennych kłopotach, figlowaliśmy jak sztubaki i wszyscy wyrażaliśmy wdzięczność organizatorom, na czele z Joanną Gałas, aktualnie dyrektorującą liceum, ekipie która po raz pierwszy w 50-letniej historii szkoły doprowadziła do zjazdu absolwentów, do tych wzruszających chwil. I śpiewaliśmy razem z fantastyczną dzisiejszą młodzieżą przebój Niemena, gdy w hali Avii po oficjalnych uroczystościach w swym przesympatycznym programie przypomniała muzycznie naszą dekadę lat 60. Niestety, już minionego wieku.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: