Cud Elvina Jonesa

Mój świdnicki przyjaciel, kolega jeszcze licealny, później akademicki, a i w dziennikarskim fachu, uraczył mnie w sobotnie popołudnie, tuż przed występem amerykańskich gwiazd festiwalu, pytaniem prostym jak struna, na które zrazu nie potrafiłem, czy raczej – skrywając emocje – nie chciałem odpowiedzieć. Zapytał: – Czy sądziłeś kiedyś, że dożyjesz takiego wydarzenia w Świdniku?

Egzaltacja opada, niezwykłe wrażenia z koncertów odpływają w przeszłość, Jazz Festiwal Świdnik’96 przeszedł do histori. Ale tym bardziej, i to najzupełniej szczerze, mogę Czarkowi (a nie ważne przy tym, że ten, był osobiście w przedsięwzięcie zaangażowany) odpowiedzieć: – Nie! Nie sądziłem!

Mogę też zdanie rozwinąć, sąd, chociaż częściowo, uzasadniając. Bo nie jest tak ważne, nawet z krótkiej perspektywy, ocenianie jaka była pierwsza edycja festiwalu, ważne, że on – festiwal – w ogóle BYŁ!

Świdnik pozostawał moim prywatnym bólem przez szereg lat. Cierpiałem zań, niczem ten poeta za narody. Przeciekające przez dziurawe mury systemu filmy oglądane w starym baraku kina LOT, które miało wcześniej bardziej socjalistyczną nazwę, tak jak – według zamysłów twórców – socjalistyczne miało być całe to miasto, więc te filmy ( a repertuaru kinowego akurat, mogły w latach sześćdziesiątych zazdrościć Polsce wszystkie demoludy i nie tylko) dawały wystarczający odlot, żeby widzieć beznadzieję otoczenia. Nawet to, co dało się wyłuskać z zachodnich migawek przemyconych do Polskiej Kroniki Filmowej, naszego Newsweeka i Playboya tamtych czasów, sadowiło własną mieścinę na obrzeżach cywilizacji. Wydawało się, że krokiem do niej będzie każda modernizacja sali kinowej, budowa wiaduktu pod torami, rozbudowa terenów wokół basenu, basen kryty, nowa hala, no i, kiedyś wreszcie, w całkiem realnej perspektywie, nowy dom kultury, następca chuderlawego baraczku ZDK z przyroskiem, znanym jako klub IKAR.

Sporo musiało we mnie tkwić optymizmu, skoro na maturze z polskiego (gdzież odfrunęli absolwenci roku 1966?), wybrałem tzw. wolny temat i napisałem pokaźny tekst (dziś się mówi – esej) o życiu kulturalnym Świdnika. Gdyby takie nie istniało, pewno i w tamtej epoce byłbym nic nie napisał, ale chętnie bym też sięgnął do tego wiekopomnego dzieła, by dowiedzieć się po trzydziestu latach, jakich bzdur tam nawciskałem, żeby dostać „czwórkę”.O czym pisałem? O tym, że – przyznać trzeba – gościł Świdnik Melchiora Wańkowicza i Magdalenę Samozwaniec? To przecież za mało! O tym, że na spotkaniu z Wacławem Gralewskim, przyjacielem Józefa Czechowicza, byliśmy we dwóch z kolegą? To przecież – nawet wiedząc, iż z radości poświęcił nam kilka godzin – nie wypadało. O tym, że Teatr Osterwy raz na pół roku przyjechał i zagrał na niewygodnej scenie baraku jakiś Powrót Przełęckiego? To nie była dobra wiadomość z zakresu planowej polityki kulturalnej państwa (przypominam – PRL).

Skurczył się ten Świdnik jeszcze bardziej gdy zaczęłem dojeżdżać na studia. Nowy punkt widzenia oddalił jego wciąż nierozwiązane problemy. Już nie cieszyło tak nowe kino, bo było kilka innych do wyboru. Trudny los miast – satelitów, miast – sypialni. Nowa Huta nobililtowana na dzielnicę Krakowa, wciąż zostanie przebrzydłą Hutą, nawet wtedy, gdy do Teatru Ludowego będą walić tłumy, czy to na Józefa Szajnę (lata sześćdziesiąte), czy to dziś, na Jerzego Stuhra. A w Świdniku tłumy nie miały na co walić. Beznadzieja (tu przepraszam wszystkich ludzi dobrej woli, którzy mimo wszystko, przez lata, próbowali coś robić) wydawała się być na stałe przypisana do oblicza miasta. Po dwudziestu latach od przeprowadzki do Lublina, przestało mnie to nawet obchodzić.

Ale, jednak, nie do końca. Wystarczył mały sygnał z rodzinnego miasta, że dzieje się coś ciekawego, że pojawił się jakiś talent, że rysują się jakieś kulturalne perspektywy, a już gotów byłem się z miastem utożsamiać i od tej strony w swojej gazecie doń podchodzić. I odwrotnie. Kiedy krzywda się działa AKF ROTOR-FILM (znowu się podobno dzieje), kiedy jęły się pojawiać zakusy na oddanie budowanego od lat domu kultury jakiemuś sądowi, wszczynałem larum.

A teraz, pierwszy sygnał o festiwalu jazzowym podziałał jak ostrogi. W moim mieście (tak właśnie, po raz pierwszy od lat, pomyślałem: „moje miasto”) jazz i wielki świat! W mieście, gdzie potajemnie słuchałem Radia Luxemburg a jazzu uczyłem się od Willisa Conovera i od…Lucjana Kydryńskiego. Gdzie z dzisiejszym autorem plakatu i scenografii festiwalowej machałem marynarą na koncertach Niebiesko- i Czerwono-Czarnych. Gdzie ostrzyżono mi beatlesowską plerezę w przeddzień ostatnigo roku szkolnego. Gdzie snułem się deptakiem syty ponurą satysfakcją, że nie należę do kategorii „hotelowszczików”, czyli ćwierćinteligencji półpracującej, czyli mieszkańców hoteli robotniczych. Gdzie… Mój Boże! W tym moim Świdniku, wystąpił wielki Elvin Jones i jeszcze podpisał umowę patronacką, że bierze ten festiwal pod serce, będzie go chołubił, dopieszczał i propagował. Stała się rzecz nie z tego świata, przekraczająca wyobrażenia osobnika, który Świdnik zna od 1952 roku. Istny cud Elvina Jonesa.

Cuda jednak mają to do siebie, że w realnym świecie mają podbudowę realnych działań konkretnych ludzi. To im – chociaż nie wymieniam ich z nazwisk, tak jak nie wymieniłem nazwiska przyjaciela zadającego pytanie stanowiące kanwę tego tekstu, jak nie nazwałem innego – autora oprawy plastycznej, i nawet dyrektora z drugiego już pokolenia, bo do szkoły chodziłem z jego ciocią – należą się słowa największego uznania. Za przełamanie marazmu. Za stawianie sobie (i innym!) wzniosłych celów. Za ich realizację w tak szaleńczym tempie. I wtedy, wiedząc już to wszystko, co wyżej zostało powiedziane, niechaj nikt się nie dziwi, że amerykańska potęga perkusji, gigant jazzu Elvin Jones, uznał ich za swoich przyjaciół. Też bym takich zawsze chciał mieć. I niekiedy mam!

Andrzej Molik

P.S. Jednego tylko żałuję, a to już jako lublinianin. Że świdniczanie nie pomyśleli ani przez chwilę o zjednoczeniu sił z posiadającym doświadczenie trzech festiwali jazzowych klubem HADES. Takie imprezy organizuje się także z powodów prestiżowych a lubelski klub o prestiż walczył od lat, również dziesiątkiem koncertów odbywających się poza Hades Jazz Festival. Obawiam się, że konkurencja imprezy robionej o 15 kilometrów dalej i – raptem – o miesiąc wcześniej, może wywołać nieobliczalnie złe skutki. Mogą, na przykład – o co się najbardziej obawiam – szefowie HADESU, stracić serce do jazzu i do całego swego festiwalu. A przecież można było się dogadać. Można było skorzystać z doświadczenia lubelskich organizatorów. Można było – tu mały pstryczek – nie dopuścić do występu w Świdniku „trzeciej ligi” wykonawców, których popisy nie pozwalają na jednoznacznie pozytywną ocenę artystycznej strony nowej imprezy. Szkoda. Oby ich nie było więcej.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: