Cynamonowe zawirowanie

Część pierwsza – Festiwal nieludzki.

Nie ma już sklepów cynamonowych w mieście ich piewcy, Brunona Schulza. Trzeba się w Drohobyczu zanurzyć w ciąg zadaszonych straganów przy Małym Rynku, żeby odnaleźć imaginowane ongiś przy lekturze zapachy wspaniałych wypieków. Pochłaniać łapczywie najlepsze na świecie, zupełnie takie same jak w dzieciństwie krówki. Na straganie, gdzie młody subiekt wsypuje sprawnie łyżeczką – wybrane przez nas z setek – przyprawy w zwijane z papieru „tutki”, odkryć po latach, że fantastyczna gruzińska adżika, znana do tych pór w postaci pasty (potrafił ją wyczarować kulinarny mistrz nad mistrze Kazio Grześkowiak, a gdy go zabrakło, zdobycia kilku słoiczków stało się punktem obowiązkowym zakupów przy każdym pobycie na Ukrainie) dostępna bywa także w formie sproszkowanej…

Nie ma sklepów cynamonowych, zwanych za życia autora Ulicy Krokodyli, ale i jeszcze po wojnie sklepami kolonialnymi, ale można odkryć ich przeniesioną w czasoprzestrzeni, atakującą organoleptycznie atmosferę. Tak jak można brz trudu dojść do wniosku, że Arka Wyobraźni Brunona Schulza, to jedno wielkie cynamonowe zawirowanie. Wszak dla współziomków najsłynniejszego – wszędzie, ale nie w tym mieście – obywatela Drohobycza jego postać i twórczość, to wciąż jakiś jakiś fanaberyjny, nierozpoznany produkt kolonialny. Tak! Nawet po czterech już teraz edycjach Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza! Swoistym symbolem sytuacji może być Centrum Alter, prawdziwa duma organizującego festiwal Polonistycznego Centrum Naukowo-Informacyjnego im. Igora Menioka Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego im. Iwana Franki i działającego przy nim Teatru Alter i Stowarzyszenia Artystycznego Alter. Ten pierwszy przyczółek wiedzy o Schulzu i jego festiwalu poza uczelnią, w sercu miasta, drobiazg o powierzchni kawalerki, przycupnął w takim ukryciu, w otoczce małorynkowego zgiełku, że aby doń trafić, poświęciłem ponad godzinę, chociaż błąkałem się przez ten czas w odległości 100-200 metrów. Pytani o drogę drohobycznie nie mieli zielonego pojęcia, gdzie jest jakaś ulica jakiegoś J.Lewickiego. Uratował mnie spotkany przypadkiem akustyk miejscowego teatru, który pamiętał mnie z Lublina i zobaczył, że miotam się po okolicy niczym pijane dziecko we mgle. Wziął pod swą pieczę, zaprowadził pod próg. Było tej fatygi mego cicerone raptem z pół setki kroków. Wdzięczności Waszego sługi – całe kilometry.

Ale objawiają się symptomy przemian, dokonywanych przewartościowań, odkrywania Brunona Schulza. Nim do nich dojdę, podzielę się impresjami z wybranych wydarzeń składających się na budujące, sympatyczne cynamonowe zawirowanie. Z powodów, które wyłuszczyłem w pierwszej części (lewym skrzydle) drohobyckiego tryptyku, nawet nie próbowałem uczestniczyć we wszystkich propozycjach programowych organizatorów. Wstyd może się przyznać, ale absencja dotyczyła przede wszystkim części naukowej festiwalu. Niestety, jestem dokładnie impregnowany na tematy – powiedzmy – typu: Bruno Schulz we współczesnej niemieckojęzycznej literaturze – pierwiastki śladowe, wybujałe motywy i boczne odnogi czasu, trochę nielegalne i problematyczne (Doreen Daume – Austria) lubo Cyntia Ozick i jej „Mesjasz ze Sztokholmu” (Teodozja Robertson – USA). Nie sposób natomiast było nie dostrzec, że do Drohobycza dziś zjeżdża kwiat schulzologów i tłumaczy jego prozy z całego świata, osobowości jakich nie gromadzą żadne inne konferencje naukowe poświęcone autorowi Sanatorium pod Klepsydrą z – oprócz wymienionych krajów – Belgii, Brazylii, Chorwacji, Czech, Danii Francji, Hiszpanii, Holandii, Izraela, Japonii, Polski, Rosji, Serbii, Ukrainy i Węgier. Czyż sama ta wyliczanka nie jest imponująca?

MICHNIK

Genialny wykład inauguracyjny naczelnego GW Adama Michnika pt. Drohobycz, Bruno Schulz – wspólne dziedzictwo. W każdym szczególe, począwszy od zastosowania amarykańskej metody wystąpień od rozpoczęcia rozluźniającym atmosferę dowcipem. Przed wykładem przedstawiono (rektor Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego im. I. Franki?) tak obszernie i apologetycznie sylwetkę Michnika, że ten po kilkunastu minutach zaczął się – niezbyt dowierzając sytuacji – nerwowo kręcić na krześle i kiedy wreszcie dopadł mównicy, rzekł, że się czuł trochę jak na własnym pogrzebie, gdy wylicza się wyłącznie zasługi zmarłego. Wzbudził tym szczery śmiech audytorium i od razu kupił sobie słuchaczy. Po wykładzie przychylność odbiorców zmienła się w prawdziwy podziw.

Wychodząc od prostej konstatacji o męczeństwie Schulza, zastrzelonego przez Niemca na drohobyckiej ulicy Bogu ducha winnego polskiego twórcy żydowskiego pochodzenia, potrafił zdiagnozować całą zawiłość stosunków polsko-ukraińskich i cud, jaki się w nich dokonał w ostatnim czasie. Było o sprawach bolesnych, co szczególnie dobitnie brzmiało w obecnym gmachu Instytutu Fizyki i Matematyki Uniwersytetu w Drohobyczu przy ul. Stryjskiej, który za czasów sowieckich mieścił katownię NKWD. Było i żartobliwie, jak o tym, że niedawno został Adam Michnik nazwany sługusem (agentem) Bandery, co uznał za swoisty awans. Było nawet o śliskim temacie, jak to on sam nazywa, „triumfalizmu bólu” narodu żydowskiego, w tym współczesnych Izraelitów „usprawiedliwiających” Holocaustem nielicujące z nim zachowania dzisiejszej młodzieży izraelskiej odwiedzającej miejsca męczeństwa w naszym kraju, w tym w Lublinie.

A jeśli chodzi o cud przemiany stosunków pomiędzy narodami polskim i ukraińskim, szczególnie miło dla organizatorów Festiwalu Brunona Schulza musiało zabrzmieć zdanie: „To, że takie spotkania są możliwe, to empiryczny dowód na istnienie Boga”. Dodał też Michnik na koniec, że cud nie jest dany czy też dokonany raz na zawsze i uznał, że dla jego trwania drohobycka impreza spełnia ogromne zadanie, jest wzorcowa dla podobnych polsko-ukraińskich inicjatyw.

KROKE

Grzegorz Józefczuk, dyrektor artystyczny odbywającej się na zasadzie biennale Arki Wyobraźni Brunona Schulza to zdolna bestia. Szybko pojął, że festiwal w pozanaukowej części nie może się żywić wyłącznie tym, co było domeną autora WiosnyXiegi Bałwochwalczej, czyli słowem i plastyką. Sukces koncertu poety Jurija Andruchowycza i wrocławskiej grupy Karbido na patio Ratusza podczas poprzednie edycji festiwalu przed dwoma laty dał do myślenia. Okazało się, że nośnik słowa – teatr, nie zawsze się sprawdza w siermiężnych wciąż, drohobyckich warunkach, gdy wręcz nie ma mowy o słuchawkach z symultanicznym tłumacznieniem dla widzów nawet tylko polskich spektakli czy translacją na wyświetlanych nad sceną napisach, co jest już normą na naszych lubelskich festiwalach, Konfrontacjach Teatralnych czy Sąsiadach. Muzyka, której obecność w prozie Schulza czy jego rysunkach jest zaledwie wyczuwalna, ma tę przewagę, że jest uniwersalna, ma ponadnarodowy i ponadjęzykowy charakter, a jeśli ktoś lubi uczone sformułowania, to, jak to paskudnie nazywał mój profesor od logiki i ogólnej metodologii nauk, jest intersubiektywnie sensowna. Poza tym – a z takim przypadkiem mamy tu do czynienia – może wypływać z istoty kultury, na której bazowała Schulzowa twórczość.

Stąd to właśnie pomysł obecności na festiwalu fantastycznego trio Kroke i równie fantastyczny sukces koncertu tego krakowskiego (Kroke to w jidysz Kraków) zespołu. Sala Główna – pleno titulo – Lwowskiego Akademickiego Obwodowego Teatru Muzyczno-Dramatycznego w Drohobyczu na oko mieści ok. 200 widzów. Na Kroke było ich zdecydowanie więcej i nie wiem czy nie był to jedyny przypadek w czasie tygodniowego festiwalu, że frekwencja przekroczyła zaczarowany krąg zaproszonych uczestników Arki. Słowem, czy nie zostało spełnione wreszcie marzenie organizatorów, (do którego jeszcze wrócę, bo to istota problemu festiwalu i symptomów jego przemian), żeby z festiwalu zaczęły korzystać szerokie kręgi obojętnych dotychczas na jego uroki drohobyckich odbiorców, w tym szczególnie Ukraińców. Dodatkowym smaczkiem sytuacji jest to, że odbiór muzyki Tomasza Kukurby, Jerzego BawołaTomasza Lato był więcej niż entuzjastyczny.

Znam Kroke od ponad dziesięciu lat. Z dumą mówię, że to moi przyjaciele i za tej przyjaźni i uwielbienia ich muzyki wypływają pewna zachowania, jak to, że chociaż żyjemy w odległych miastach, tylko w tym roku odniosłem taki sukces, iż – zawsze rozanielony tym faktem – byłem na czterech ich koncertach. Przysięgam, że schulzowsko-drohobycki był absolutnie wyjątkowy, chociaż skonstruowany – z jednym tylko wyjątkiem – z doskonale znanych mi utworów. Kroke, trio złożone ze znakomitych instrumentalistów, absolwentów Akademii Muzycznej, powstało na fali zainteresowania muzyką klezmerska rozbudzonego Festiwalem Kultury Żydowskiej na krakowskim Kazimierzu (już niebawem 20. edycja festiwalu!). Ambicja i wyobraźnia altwiolinisty, akordeonisty i basisty sprawiły, że w swej twórczości (dominanta utworow autorskich!) szybko oderwali się od korzeni muzyki Żydów aszkenazyjskich a nawet sefardyjskich, żeglując poprzez Bałkany w stronę Orientu, World Music a nawet jazzu. Jednak w Drohobyczu stało się coś niezwykłego. Nastąpił jakiś powrót do korzeni. Najwyraźniej dopiero na scenie miniaturowego drohobyckiego teatru zaczęło do chłopaków w pełni docierać w JAKIM MIEJSCU grają, Jakie emocje tu podskórnie działają, jak bardzo wpisują się w to, co Michnik nazwał ponadgraniczną kulturą Galicji, której Schulz, uwielbiany chociażby przez Bohumila Hrabala, a od innego prażanina, Franza Kafki, różniący się tym, że nie pisał, jak autor Procesu, po niemiecku, tylko po polsku, był – pardon za trywializm – sztandarową postacią. Te wzruszenia, świadomość miejsca występu, całego podglebia wydarzenia, sprawiły, że muzyka dwóch Tomków i Jurka samych ich porwała i niosła, a oni swego wzruszenia nawet nie próbowali kryć. Cóż za niezapomniane przeżycie! Cóż za fenomenalny koncert!

Ale nie byłbym uczciwy, gdybym opierał się w ocenach wyłącznie na własnych przeżyciach i nie próbował usłyszeć, jaki był odbiór innych słuchaczy koncertu. Mam takie szczęście, że od kilku lat znam pana Alfreda Schreyera, ostatniego żyjącego w Drohobyczu ucznia Schulza, skrzypka i pieśniarza, który kilka razy gościł w Lublinie i na Festiwalu klezmerzy.pl w Kazimierzu Dolnym. Nie wiem, czy 88-letni dziś artysta, który na festiwalu miał aż dwa swoje recitale, przy którym ś.p. Mieczysław Fog u końca kariery to niemrawy staruszek, kojarzy, kim jestem, ale wiem, ze zawsze chętnie przystaje na rozmowę i dzielenie się swymi wrażeniami po wydarzeniach, którym świadkował. O ile o wystąpieniu Michnika wyrażał się wyłącznie entuzjastycznie, składając „Panu Adamowi” wielki pokłon za „genialne wystąpienie”, tak do koncertu Kroke miał pewne uwagi. Owszem, uznał, że zespół tworzą fenomenalni nuzycy, ale trochę się znużył się – tu długo szukał odpowiedniego polskiego słowa – jednorodnością tonacji kolejnych utworów. Cóż, de gustibus! Ale muszę przyznać, że u Kroke dominuje tonacja minorowa, z tym, że mnie ona bardzo rajcuje i tym bardziej cenię te rzadkie przypadki durowe, majorowe. I jeszcze coś. Wiem, byłem świadkiem, że Kroke wyjeżdżali (niestety, natychmiast po koncercie, ich program występów jest niebywale napięty) z Drohobycza całkowicie usatysfakcjonowani, jakby wykonali wielką, historyczną misję i mieli w pełni świadomość, że ona się w dwustu procentach udała. Takich uczuć spełnienia można prawdziwym artystom jedynie zazdrościć. To zdrowa zazdrość.

MYSŁOWSKI

Kolejna porcja komplementów dla Józefczuka. Grzesiek, do którego „niecnych” poczynań dla równowago jeszcze dojdę, jako krytyk Gazety Wyborczej doszedł przez lata do niezwykle trafnych wartościowań sztuki poszczególnych artystów, ale i do klarowności prezentacji ich dzieła. Znany z kąśliwości uwag i chętnie stosowanego w ocenach szyderstwa, nadrabia miną, ze jest mu to wszystko dokładnie obojętne, ale „w praniu” się okazuje, że posiada dany nie wszystkim krytykom dar edukacyjny, no i ma nosa, że nawet największych ortodoksów własnej sztuki da się wprzęgnąć w robotę o wcale nie hermetycznym charakterze. W ten sposób wciągnął do współpracy przy festiwalu nowojorsko-lubelskiego artystę Tadeusza Mysłowskiego. Jest on deklaratywnym abstrakcjonistą o korzeniach sięgających w modernizmu, a konkretnie w konstruktywizmu. To nie jest sztuka ukochana przez Polaków. Sprawdźcie, wrzucając wpis na Google, a przekonacie się, że tam te terminy, nazwy trendów dla Mysłowskiego najważniejsze nie funkcjonują, ich nazwy się nie pojawiają. Tadeusz do biografów nie ma szczęścia, wielu (nie wiem czy nie należy do nich autor tych słów) go zawiodło. A jednak w fakcie, że Mysłowski zdobył w ub. roku laur na jednym z najważniejszych konkursów na świecie, Międzynarodowym Triennale Grafiki w Krakowie za drzeworyt On i Ona. Odnowa i po raz pierwszy od wieków wrócił do figuratywności, szef artystyczny Arki dostrzegł możliwość pozaabstrakcyjnego dzieła jakim stał się zamówiony plakat z motywem dłoni z „papilarnymi” liniami nowojorskiej metropolii (ale nie tylko), znanymi z komputrowych wertykali i horyzontali kwater tak postrzeganego przez Mysłowskiego Manhattanu czy Brooklynu.Objawiły się tyleż frapujące, co pociągające zderzenie „rozgadanych” rysunków Schulza ze sztuką, która – w innym nurcie – powstawała, gdy pisał zdecydowanie niemetropolitalne Sklepy cynamonowe. A przy tym Grzegorz J. opowiadał w Centrum Alter – niestety! – garstce tak samo jak ja zagubionych na Małym Rynku słuchaczy, o sztuce Taddy’ego Mysłowskiego z ogromną swadą i swobodą godną pozazdroszczenia. Taki dar, uzasadniający jego funkcję. Z charakterem to nie ma nic wspólnego.

ULICA KROKODYLI

(cdn)

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: