Da sotto in su

Trzeba pójść na Campo San Zanipolo… Gdzie? Na co? Dialekt miejscowy się kłania. Już się wie, czwarty raz będąc wędrowcą nad kanałami, że można spotkać tabliczki kierujące nie tyle na plac (czy do kościoła) Santi Giovanni e Paolo, ale do tychże obiektów, tylko że z wykorzystaniem na wskazówce weneckiej zbitki imion dwóch świętych – Zanipolo. Chce się iść nie koniecznie do kościoła pyszniącego się gotykiem tak różnym od francuskiego, że powinien mieć inną nazwę, ale do konnego posągu Colleoniego. Ostatnim razem, dwa lata temu, deski rusztowań zazdrośnie kryły kondotiera na wierzchowcu przed wzrokiem ciekawskich pragnących się przekonać na czym polegał geniusz Verrochcchia i dlaczego odrodzeniowe dzieło z końca XV wieku uchodzi za jeden z najpiękniejszych konnych pomników świata.

Rzeczywiście, robi wrażenie. I kompensuje żal, że tym razem rusztowania skryły fronton świątyni, od wewzwania której nazwano campo oparte na Rio dei Mendicanti. A nad nim most opisany w Pasażerach z dyliżansu. Louis Aragon stwierdzi w książce, że trwa on na kształt złączonych dłoni i że, zawsze pusty, wygląda jak dekoracja po odegranym przedstawieniu. A obok mostu – Scuola di San Marco, druga renesansowa perła placu. A w dole fasady rozpoczętej przez Lombarda a kończonej przez Codussiego, w półokrągło zwieńczonych niszach flankujących takie same, ale już otwarte, główne wejście do budynku – niezwykłe reliefy. Okazały się – subiektywnie – najważniesze na całym campo, bo rozpoczęły tegoroczną, wcale nie zaplanowaną, przygodę, o której można powiedzieć, iż była to fascynująca

PRZYGODA Z PERSPEKTYWĄ

Nie wiem kto z dekoratorów scuoli – Bartolomeo Bon, Tullio Lombardo, a może jeszcze inny – wykonał reliefy. Ktokolwiek jednak to był, jest godny nazwania go mistrzem nad mistrze, bo płaskorzeźby tego typu stanowią niezmiernie rzadki rodzaj architektonicznej dekoracji. W niszach stoją symbole świętego Marka – lwy. Nie zostawiono ich jednak, jak choćby na herbie, na płaskim tle. Za zwierzakami „rozciąga się” wnętrze z biegnącymi w dal – podług zasad tak cieszącej twórców Odrodzenia perspektywy linearnej (kto woli – geometrycznej) – kolumnami. Patrząc na taki „obraz perspektywiczny” zdawać się może, że bestie zaraz się od nas odwrócą i oddalą w trakt wzdłuż tych klasycyzujących kolumn; może skręcą za którąś – do sypialni Nerona?, na arenę Koloseum?, na pustynię, za św.Janem Chrzcicielem z Ewangelii Marka?

Pokłon mistrzowi reliefu tym większy, że nie mógł wesprzeć się chwytami stosowanymi przez malarzy. Złudzenie głębi w tak zwanej perspektywie barwnej, artysta pędzla wydobywał, jeśli tajemnicę tą posiadł, z immanentnych cech kolorów. Chociaż równo oddalone od obserwatora, czerwień, żółć, zdają sie wysuwać do przodu, a błękit – wręcz przeciwnie – cofać w głąb. Znał też zasadę perspektywy powietrznej powodującej, że w odległości przedmioty nie tylko maleją, ale i zmieniają kolor. Drzewa w dalekim tle obrazu, przesłonięte warstwą atmosfery, swą zieleń zatracają – przemienia się w tonację szaroniebieską. Rzeźbiarz nie miał takich podpórek, musiał oszukiwać oko patrzącego reliefowym wgłębieniem w materii marmuru; kilkunastometrową głębię – wykuć w kilku centymetrach grubości jego płyty.

Lwy ze Scuoli San Marco mogły stać się jednym z mniej znaczących epizodów weneckich wędrówek, gdyby nie następne spotkania, które nagle, nawarstwiając się i multiplikując, ułożyły się w jeden temat, motyw przewodni mych wakacji anno 1996. Cześć mistrzowi dłuta można było oddać z czasem, powracając do niego w myślach, gdy stanęło się wobec dzieł artsty innego, ostatniego może, który do końca wiedział, jak nią mamić widza i czym naprawdę jest perspektywa od dołu – da sotto in su – o której z pewnym uproszczeniem mówi się też:

PERSPEKTYWA ILUZJONISTYCZNA

Wenecja może nie ma w swych niezmierzonych zasobach takich dzieł jak plafon w rzymskim kościele San Ignazio, gdzie Andrea Pozzo udowodnił, iż jest ten z kolei – prawdziwym mistrzem quadratury, stricte geometrycznej techniki ukazywania skrótów perspektywicznych. Ale gdzie się ruszyć w mieście na wodzie, spotka się obrazy na sufitach. Veronese, Tycjan, Tintoretto w Pałacu Dożów, ten ostatni w dziele swego życia – malarskim wystroju Scuoli San Rocco, ten pierwszy – w chiesa San Sebastiano, Fumiani w największej dekoracji jaką kiedykolwiek namalowano na płótnie – plafonie z San Pantalon (robi – zaświadczam – piorunujące wrażenie), wszyscy oni musieli znać sposoby malowania tak, by zachwycić odbiorcę oglądającego dzieła z nosem zadartym do góry, patrzącego na sceny niebiańskie – imaginacje obiecanego choć nie koniecznie osiągalnego – czy na sycące się antycznymi mitami alegorie.

Lecz był pośród nich jeszcze jeden, ten, któremu Wenecja, w trzechsetną rocznicę jego narodzin, poświęciła w tym roku uwagę szczególną traktując wytwory jego maestri jako wydarzenie sezonu. Był ten, który quadraturę Pozzo i innych modyfikował, nadawał jej nowej jakości, bo perspektywiczne wykresy – jak pisał Porębski – zastąpił iluzją przestrzenną czysto malarskich układów barwnych. Był

GIAMBATTISTA TIEPOLO

Nie sposób w ciągu dwóch dni ucieczki z kampingu przeznaczonych na obcowanie ze sztuką Serenissimy zobaczyć wszystkich 21. weneckich miejsc naznaczonych geniuszem Tiepolo. Organizatrzy jubileuszu zebrali je w specjalny, okazjonalny przewodnik, ale nie do każdego zdążył doprowadzić. Kiedyś już widziałem (i w Kurierze opisałem) Ukrzyżowanie w mąłym kościółku na wyspie Burano, ale to obraz ścienny. Pamiętać się dały z poprzednich pobytów: Neptun obdarowujący Wenecję w Palazzo Ducale, Adoracja Dzieciątka z Bazyliki San Marco, Abraham nawiedzany przez aniołów w Scuoli San Rocco i cały zestaw dzieł, w tym freski przenisione po zawaleniu się sufitu w chiesa degli Scalzi, w Galerii Akademii. Teraz osobista kolekcja dopełniła się w kościele della Pieta (m.in. Koronacja Marii), we wspomnianym degli Scalzi (Apoteoza św. Teresy), w Gesuati, czyli kościele Santa Maria del Rosario (m.in. Święty Dominik w glorii) i – wreszcie a i przede wszystkim – w Scuola Grande dei Carmini w sestiere Dorsoduro.

Genialny w swej prostocie pomysł opiekunów karmelickiej scuoli, jak w żadnym z innych miejsc, unaocznił wielkość i siłę perspektywicznej iluzji Tiepolo. Pod dominującym na plafonie głównej sali malowidłem NMP z Góry Karmel objawiającej się Szymonowi Stock, położyli na ławach kawałek niewielkiego, zwykłego lustra. Zwierciadło pozwalało nie tylko percepować sufitowy obraz w pozycji wiele wygodniejszej niż gdzie indziej. Pozwalało widzieć tak dotykalną, wręcz, trójwymiarowość postaci, że jęłem – przecież wiedząc,że mistrz mnie oszukuje – zaglądać z innych pozycji czy przypadkiem ręka anioła o urodzie efeba nie jest reliefowo wyrzeźbina, czy nie ma w tym jakichś innych, pozamalarskich sztuczek. Iluzja wciągnęła, wykonała swe zadanie – zadziwiła i zachwyciła niebiańską obietnicą wiecznej szczęśliwości. Chyba dlatego o tym malarzu późnego baroku mówi się , że wciąż jeszcze realizował zalecenia Soboru Trydenckiego (Tiepolo urodził się 33 lata po zakończeniu jego prac!) mówiące, iż artysta nie tylko uczy prawd wiary, ale i niewoli widza pięknem, wciąga w misterium sztuki służącej w efekcie Bogu. Dynamika tych wizji – niewoli, pompatyczność – uwzniośla. Duchowość miesza się ze zmysłowością a my, patrząc z dołu w górę, sotto in su, marzymy o pozaziemskich cudownościach.

Tiepolo i tą oszałamiającą perspektywę swą sztuką nam dał.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: