Demoludek

Był październik 1966. Jako świeżo upieczony student KUL zacząłem uczestniczyć w zajęciach a wkrótce doczekałem oficjalnej inauguracji roku akademickiego. Ubrany w maturalny garniturek kręciłem się po pierwszym piętrze zabytkowego budynku koło szatni i mieszczącego się wówczas obok rektoratu. W pewnym momencie podszedł do mnie sam rektor, ks. prof. Granat, i oznajmił, że – a byłem wówczas o ponad 40 kg młodszy! – pasuję mu i to ja poniosę sztandar katolickiego uniwersytetu na rozpoczynającą uroczystość mszę św. w kościele akademickim. Sprzeciwić się było trudno. Przydzielono mi służbowe białe rękawiczki i do pocztu dwie studentki z podobnej łapanki, zielone jak ja, co można było poznać po białych bluzkach (chyba też z matury) i ciemnych spódniczkach. Wreszcie wciśnięto mi także w ręce uczelniany sztandar. Jego drzewce wieńczył orzeł i nie można było nie dostrzec, że stanowczo różni się on od godła znanego z licznych mutacji w dookolnej rzeczywistości PRL – nad jego głową unosiła się korona. Unosiła, bo miała przestrzenną formę a jej obręcz podtrzymywały trzy przyspawane pręty biegnące od drzewca. Ustawiono naszą trójkę przed prymasem Wyszyńskim, wielkim kanclerzem bp Kałwą i członkami Senatu uczelni w gronostajach żeby przejść spod rektoratu do kościoła. A że ruszaliśmy z I pietra, trzeba było zejść po schodach i na półpiętrze pokonać wahadłowe drzwi. Sztandar niosłem na ramieniu trzymając oburącz. Koleżanki z pocztu usłużnie otworzyły dwa rozhuśtane skrzydła, więc droga była wolna. Ale jednej rzeczy nie przewidziałem. Dosyć wysoki, nie schyliłem się i wyrżnąłem orłem w górną drzwi framugę tak, że korona… odpadła! Spocony z wrażenie, usłyszałem złowieszczą ciszę jaka zapadła za mymi plecami wśród purpur i gronostajów. Skórę mi uratował uwielbiany przez studentów wykładowca metafizyki o. prof. Krąpiec, wtedy bodaj prorektor. Zaczął się straszliwie śmiać i z radością oznajmił: – Zdemokratyzował nam orła!

Była to zapewne jedyna w 91-letniej dziś historii KUL inauguracja bez królewskiego insygnium na głowie sztandarowego orła. Wiem, że taka była, bo okrągła korona spoczywała cały czas w mej kieszeni. A anegdotę sprzed – daj Boże! – 43 lat przypomniałem sobie z nadchodzeniem października, powrotem do miasta studentów, ceremonii inauguracji oraz immatrykulacji żakowskiej świeżyzny już w panującej nam od dwóch dekad dobie prawdziwej demokracji. Ówczesna Polska należała wprawdzie do demoludów, czyli krajów demokracji ludowej (tautologia lub jak kto woli masło maślane, skoro gr. demokratia to „władza ludu”), ale z ludowładztwem miały one tyle wspólnego, co ja np. z koronczarstwem albo z Krzemową Doliną w Kalifornii. Stąd ten cudowny sarkazm ś.p. – niestety już – ojca Krąpca, w pełni świadomego, że KUL był być może jedynym miejscem w Peerelu, gdzie dało się uświadczyć orła w koronie.

W stosunkach panujących w lubelskim środowisku akademickim także nie było w tamtych czasach za bardzo demokratycznie, a już szczególnie moja uczelnia bywała traktowana bez płynącego ex definitione respektowania praw mniejszości, do których bez wątpienia ze względu na swój status pryszcza na systemie należała. Sama nie była przy tym bez winy. Kulages, jeden z poprzedników Kulturaliów, odbywał się we własnym sosie, chociaż nikt oczywiście gości z zewnątrz nie wyganiał. Taka była bowiem specyfika tych lat. Nieliczne zespoły artystyczne na zewnątrz nosa też nie wychylały. To się zaraz zaczęło zmieniać. Historycy sztuki dokładali ręki do międzyuczelnianych Kozienaliów. Teatr Akademicki KUL odniósł sukces scenografią Leszka Mądzika na Studenckiej Wiośnie Teatralnej w UMCS-owskiej Chatce Żaka. Za chwilę Mądzikowa Scena Plastyczna zaczęła podbijać kraj i świat. Ale bywało, że kulowskie piętno wlokło się za człowiekiem latami. Sam po studenckim obozie pracy w Anglii w 1970 przez 18 lat nie mogłem wyjechać na Zachód. Tak demokracja ludowa autokratycznie zarządziła.

Może warto żeby o tym niekiedy pamiętał demoludek wieszający psy na dzisiejszej – fakt, że często kulawej – demokracji?

Kategorie:

Tagi: /

Rok: