Derecki opowiada o Stedzie

Mirek Derecki był gadułą. Wielkim, niestrudzonym, niepoprawnym, niemożliwym do zatrzymania w potoczystości swych opowieści, anegdot, sensacji, nowinek. Pięknym gadułą. Czyli gawędziarzem. Jakby niebiosa go obdarzyły ogromną misją mówienia. Dokładnie: opowiadania. Chociaż – ujrzawszy w książce będącej tu przedmiotem zainteresowania datę jego rozstania się z tą misją i z nami wciąż żywymi – nie mogłem wprost uwierzyć, że to już ponad dekadę nie spotykam Mirka na ulicy, w sali kinowej (był zaprzysięgłym fanem X Muzy), na redakcyjnym korytarzu, pamiętam doskonale ten rytuał… Zatrzymywał mnie (rzecz jasna nie tylko mnie!) i zarzucał słowami od stóp po głowę. A gdy mu się chciało przerwać choć na chwilę lub – broń Boże! – przeprosić, że nie mam czasu, że muszę gdzieś (gdzie, u licha, człowieku?!) gnać, ujmował delikatnie acz stanowczo za łokieć i nie puszczał, póki nie wyrzucił przygotowanej dla mnie porcji słów. Słów niebanalnych, żywych, lotnych, po ułożeniu w zdania zawsze zaciekawiających, wciągających w toczoną opowieść.

Wiem, że to czysta spekulacja i pomysł absurdalny, ale znając działalność Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN, jąłem się zastanawiać i nad tym czy to nie dlatego wydał on książkę Mirosława Dereckiego „Lubelskie lata Edwarda Stachury”, że to dzieło wspaniałego opowiadacza historii, tyle że zamknięte w formie spisanej. Wszak właśnie ośrodek kierowany przez Tomasza Pietrasiewicza przyłożył rękę do tego, że trzy lata temu dotarł do Lublina Festival of Jewish Storytelling 2006 „The Chełm Heritage” – Festiwalu Opowieści Żydowskich 2006 „Dziedzictwo Chełma”, dający możliwość zapoznania się z formą sztuki opowiadania historii, która w wielu krajach świata przeżywa wielki renesans oraz do tego, że od ubiegłego roku mamy w naszym mieście stały już Festiwal Opowiadaczy „Słowo Daję”. Poza tym, spod reżyserskiej ręki Pietrasiewicza wyszedł spektakl „Opowieści z Bramy” w świetnej interpretacji Witolda Dąbrowskiego, dopełniający wcześniejszy „Tryptyk chasydzki” tego duetu reżysersko-aktorskiego. Derecki, gdyby żył i chciał – a miał też doświadczenie aktorskie, więc zapewne zgodziłby się bez oporu – swą historię o lubelskich latach Steda opowiedzieć w formie mówionej, doskonale wpisałby się w festiwal, którego drugą edycję przewidziano w lipcu bieżącego roku a to co spisał znakomicie nadaje się na – wcale nie wątpię, że taki powstanie – spektakl prezentowany w takiej formule jaką w swej najnowszej produkcji stosuje Teatr NN. Wiem jednak, że wydanie książki Mirosława Dereckiego jest owocem innej powinności, misji wyznaczonej sobie przez ośrodek z Bramy Grodzkiej: zachowania dla potomności jak najwięcej z twórczości wybitnych autorów lubelskich i z myśli krytycznej ich tyczącej. To dlatego w Ośrodku Brama Grodzka – Teatr NN powstało ostatnio opasłe tomisko poświęcone Józefowi Czechowiczowi a wcześniej Władysławowi Panasowi (można nawet mieć nadzieję, że wyda dwa pozostałe szkice Mirka – o Konradzie Bielskim i Wacławie Gralewskim – układające się w trylogię „Okolice artystów”, tytule stosowanym jako podtytuł poszczególnych części).

Derecki dołącza do nich książką, która jest jego autorskim dziełem, która jednak dodatkowo w odpowiedniej, wcale nie zdawkowej części poświęcona jest także jemu samemu. Publikację otwiera  zgrabny biogram autora (niestety nie podpisany), a Waldemar Michalski we wstępie o Stachurze „Ślady i pamięć…” na koniec pisze coś co idzie w zgodzie z tym co się rzekło tutaj powyżej a i rzeknie poniżej: „Derecki ma dar przedstawiania w kilku zdaniach znaczące i ciekawe sytuacje, potrafi znakomicie charakteryzować postaci w działaniu, język jego narracji jest żywy i barwny. Tekst czyta się z jednakowym zainteresowaniem, tak jakby się słuchało gawędy Mirka, który wprawdzie odszedł, ale jest ciągle obecny wśród nas”. Osoby Dereckiego nie pomija też autor „Posłowia” Dariusz Pachocki. M.in. tłumacząc, że książkę o Stachurze wydano osobno, by upamiętnić pierwszy wieczór autorski, który odbył się 50 lat temu w klubo-kawiarni Piwnica przy Rynku 8, dodaje: „Decydując się na takie działania wydawca wierzy, że ten literacki fakt przypomni nie tylko postać Stachury, ale także jego przyjaciela (Derecki nim był – przyp. AM dla tych, którzy książki jeszcze nie czytali). Być może będzie to dobry zaczyn pod działania, które zakończą się wydaniem książki w postaci, którą zakładał autor”. Nic, tylko zakrzyknąć: – Oby!

Ujawniam wyżej swą karkołomną hipotezę o powodach kierujących ośrodkiem przy publikowaniu eseju Dereckiego wyłącznie dlatego, że uwagi – nawet potraktowane dygresyjne – o zdolnościach Mirka jako opowiadacza historii mogą pomóc w obaleniu zarzutu, z którym się już kilkakrotnie zetknąłem, a który najdosadniejszy wyraz znalazł w jadowitych słowach, które wsączył mi do ucha pewien znany bard, uchodzący – zresztą słusznie – za wielkiego znawcę i interpretatora (w formie śpiewanej) twórczości Steda. Mianowicie na spotkaniu promocyjnym „Lubelskich lat Edwarda Stachury” w Ośrodku Brama Grodzka – Teatr NN, a dokładnie w nie nazwanej i nie otwartej jeszcze wówczas restauracji na parterze ośrodka, artysta ów wydał przed dwójką tylko słuchaczy, w tym przede mną wyrok, że książka jest słaba, bo Derecki więcej pisze o sobie niż o podmiocie sprawczym jej powstania. Wtedy tom dopiero otrzymałem i jeszcze nie przeczytałem, więc i wyrok zmilczałem. Dziś już wiem, że całkowicie się nim nie zgadzam i bliższe mi jest zdanie zawarte we wspomnianej posłowiowej wypowiedzi Dariusza Pachockiego. Brzmi tak: „Bardzo wyraźny akcent osobisty jest jednym z komponentów tekstu i stanowi o jego wartości” i mam nadzieję, iż dobrze odbieram intencje piszącego, że nie dotyczy wyłącznie Steda a diagnozuje także metodę stosowaną przez Mirka. Dodajmy, metodę typowo gawędziarską, przypisaną w sposób naturalny i oczywisty do działań opowiadacza historii. Przesiewa on wszystko przez swoje myślenie i odczucia, przepuszcza przez swoją wrażliwość. Narcyzm, owszem, można przypisywać młodemu Stachurze i to co najmniej dwukrotnie w książce zostało zauważone, ale Dereckiemu dużo trudniej. Najdłuższa wypowiedź o samym sobie ma miejsce wtedy, gdy wyłuszcza jakie miał doświadczenie aktorskie, by dociec jakie były powody, że Stachura poprosił go o czytanie jego wierszy na najważniejszym jego wieczorze autorskim w Lublinie. Dosyć szybko po wyliczeniu swych w tym względzie zasług stwierdza jednak skromnie: „Do dzisiaj nie wiem, czy Sted wyczuł we mnie najwłaściwszego lektora – odtwórcę jego poezji, czy też poza mną nie miał się do kogo zwrócić?”.

Wrażliwość Mirka Dereckiego miała dodatkową, jeszcze nie wspomnianą tu cechę. On przy całym swym uroczym gadulstwie, był także fantastycznym słuchaczem, który z pasją chłonął kierowane do niego słowa (bez tego nie byłby reportażystą, a był świetnym) i to się czuje biegnąc leciutko przez kolejne linijki tekstu. Obok witalności, radochy autora z możliwości opowiadania, walorem nie do przeceniania jest również styl zapisanej wypowiedzi. To niekiedy drobiazgi, ale o cechach perełek, jak ta najkrótsza charakterystyka miejscowych pseudo poetów: „lubelscy pozerzy spod znaku Euterpe”. Ale są i takie misterne zapisy, zresztą o znamionach diagnozy psychologicznej: „Najbardziej charakterystyczną, łatwo rzucającą się w oczy cechą Stachury była, już w tamtych studenckich lubelskich latach, jego osobność. Sted nie tylko był inny – zarówno jako członek studenckiej społeczności, szarej masy zaaferowanej mrówczą krzątaniną po salach wykładowych i pracowniach, jak i początkujący pisarz, dystansujący się wobec młodych grup poetyckich i ich programów. On po prostu był zwykle sam ze sobą”. I pewnie byłbym znalazł jeden zarzut wobec Mirkowego opowiadania-pisania, gdyby nie własne doświadczenie. Otóż człowiek o pamięci, że tak powiem rudymentarnej, bardzo wybiórczej, nie jest w stanie pojąć, że Derecki po dziesiątkach lat od tego spotkania, pamięta, że gdy pierwszy raz zobaczył Steda, ten ubrany był „w jasnobłękitną dżinsową _impijkę_tak wówczas mówiono) oraz _rmalne_rązowe, wełniane spodnie” i że „W takim stroju widziałem Stachurę tylko ten pierwszy raz. Bo potem zawsze go już pamiętam w dżinsowym komplecie”. Ja natomiast wierzę, bo niejednokrotnie przekonałem się, że Mirek miał – i to kolejna z cech autora „Lubelskich lat…” – pamięć fenomenalną, tak wspaniałą, że nie musiał się uciekać do konfabulacji. Nigdy w swej, akurat wątłej pamięci nie zagubię jego prześmiesznej opowieści o spotkaniu w klubie Nora Bielskiego, Gralewskiego (akurat bohaterowie dopełnienia trylogii Dereckiego, na które czekamy) i kogoś trzeciego (o, zapomniałem!). On potrafił cytować całe ogromne fragmenty ich rozmowy. Więc jeśli Sted pogląda na dzieło przyjaciela gdzieś z niebios (a może czynią to razem?), musi mieć prawdziwą frajdę, ze napotkał takiego kronikarze jego lubelskiego, przeklętego, jak sam stwierdził, rozdziału żywota na tym padole płaczu.

Oprócz trafnych charakterystyk, barwnych opisów wydarzeń, cennych cytatów z twórczości Steda, szczególnie tej inspirowanej pobytem w Lublinie i na Ziemi Lubelskiej, pysznych anegdot, jak ta o egzaminie wstępnym na romanistykę, gdy Sted nie zabierał się do pisania z powodu braku pióra i sprowokował egzaminatora do tego, że ten wręczył mu własne, więc oprócz tego wszystkiego rzuca się w oczy wspaniałe dokumentowanie Stachurowego związku z Lublinem. Zasługa to przede wszystkim samego Dereckiego, wytrwałego kolekcjonera takich cymesów jakie rozsiane są po tej publikacji, ale sprawiedliwość trzeba oddać robocie Dariusza Pachockiego, który – oprócz napisania posłowia – opracował przypisy do tekstu Mirka. Wydawca zaś postarał się o nie byle jakie zwieńczenie dzieła. Kiedy już dotrzemy do końca książki – jeśli oczywiście nie zaczynamy jej kartkowania od tego miejsca – odkryjemy miłą niespodziankę. Na trzeciej stronie okładki znajdziemy mapę naszego miasta z roku 1957 a obok legendę do zaznaczonych na niej 12. miejsc i tytuł całości: „Lubelski szlak Edwarda Stachury”.

Nie pojawiły się w tej próbie recenzji szczegóły, które to lata były dla Steda lubelskie, po co do Lublina przybył i dlaczego nasze miasto opuścił – odsyłam po nie do lektury. Mnie po niej jakoś bliżej i do mego – tak uważam – przyjaciela Mirka Dereckiego i do Edwarda Stachury, którego niestety nigdy osobiście nie poznałem.

 

Mirosław Derecki „Lubelskie lata Edwarda Stachury”. Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN (z sygnacją na okładce: Biblioteka Scriptores), Lublin 2009, ss. 120.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: