Dobre wibracje z… turbodoładowaniem

Kiedy w niedzielę 5 grudnia zabrzmiały pierwsze mocne dźwięki finałowego koncertu VII Hades Jazz Festiwalu, wiele osób na widowni klubowej kawiarni musiało spoglądać z lekkim niedowierzaniem, że wydobywa je ze swojego saksofonu kobieta wręcz filgranowej budowy, której – spotkawszy ją na ulicy – nikt zapewne by nie poddejrzewał o taką siłę i taką kondycję.

– Skąd ta dziewczyna ma tyle dechu w piersiach? – spytałem siedzącego przy sąsiednim stoliku Leszka Cwalinę, współgospodarza HADESU, twórcę i główną siłę napędową festiwalu od jego początku.

– Musi mieć turbodoładowanie! – odpalił bez chwili zastanowienia z właściwym sobie poczuciem humoru.

Dopiero trochę później uświadomiłem sobie, że te żartobliwe słowa charakteryzujące grę Miriam Kaul, jednej z dwójki liderów The Golem Shuffle Quintet, trafnie diagnozują ekspresję wszystkich niemal wykonawców siódmej edycji hadesowego festiwalu, bo uczestniczący w nim muzycy dawali z siebie wszystko, a nawet więcej niż zazwyczaj, by brzmieć jak najlepiej, jak najsugestywniej, słowem – najwspanialej (czy wszystkim się to udawało, pozostaje oddzielną pieśnią).

Drugą cechą charakterystyczną jazzowej imprezy, która na cztery grudniowe dni zawładnęła całkowicie Kawiarnią Artystyczną HADES, były dobre wibracje. Każdy fan synkopowanej muzyki wie, co oznacza ten termin zaczerpnięty ze starego przeboju grupy Beach Boys (jakkolwiek Good Vibration trudno nazwać utworem stricte jazzowym), ale innym można wyjaśnić, że chodzi o atmosferę, o tą niewidoczną, ale wszystkimi fibrami wyczuwalną nić porozumienia pomiędzy estradą i widownią, o sprzężenie zwrotne oparte na pulsie muzyki, inwencji i smaku artystów i polocie odbiorców. Jeśli te wibracje otrzymują jeszcze dodatkowo doładowanie i to turbo, można mówić, że impreza należała do udanych i to tak, że pozostanie na długo w pamięci i będzie obiektem czułych wspomnień a z czasem – jak niktóre z poprzednich festiwali – obrośnie legendą stając się – przy pewnym nadużyciu terminu – zjawiskiem mitycznym.

Na taką opinię VII Hades Jazz Festiwal zapracował sobie nie tylko finałowym koncertem Amerykanów (z międzynarodowymi dodatkami). Już pierwszego dnia, podczas występu lubelskiej formacji Syncope Apple (znanej i z ubiegłego roku), poczuć można było owe prądy fruwające pomiędzy wykonawcami i odbiorcami, w czym zapewne pewna zasługa obecności na sali całej rzeszy przyjaciół zespołu podbijajacych nastrój stosownymi okrzykami, zachętami czy połajankami. Siłą naszej grupy jest wszechstronność w poruszaniu się po jazzowej i rockowej dziedzinie oraz sekcja dęciaków, w której może nie ma zdecydownych indywidualności, ale która wybija się nad resztę dziewięcioosobowego zespołu, bo decyduje o jego brzmieniu rozoznawalnym od pierwszego dźwięku. Ci młodzi ludzie świetnie się bawią swym graniem a przecież na tym także polega jazz. Są przy tym dowcipni i dynamiczny hit Jamesa Browna I Feel Good potrafią zapowiedzieć jako kolejną, bardzo nastrojową balladę.

Najsłabszym elementem jest w Synkopowym (Synkopującym?) Jabłku jego wokalista Konrad Krzywiski, który śpiewa tak, że nie sposób zrozumieć ani słowa a mozolna praca akustyka nie potrafi wyratować dla nas nawet dwóch wierszy tekstu. Popracowanie nad techniką śpiewu aż się prosi, ale może chodzi także o kwestię ustawienia wokalu na tle ogromnej instrumentalnej maszynerii wykonawczej, bo słyszałem Konrada w warunkach kameralnych i wypadł zupełnie przyzwoicie. Zresztą jego duet wokalny z trębaczem Suchym vel Sushkinem brzmiał również jak z innej bajki.

Wspomniany Suchy był – jako trębacz i wokalista – siłą napędową innej lubelskie formacji, zespołu Bloo Zbir, który rozpoczynał koncert sobotni (4.12.99). Grali tu także (co najmniej) dwaj inni muzycy z Syncopów, saksofonista Daniel z Wijewa i basista Andrzej Kryk (pardon, w tej wersji kpt.a.kryk). Grali zupełnie inną muzykę, z okolic acid jazzu, funky, trip hop, bardzo energetycznie, transowo i stanowili wyśmienity support dla gwiazdy wieczoru, enigmatycznego Automatic Music Projektu, w którym gość, Antoni Gralak, siłę do niesamowitych improwizacji na trąbce (te dopiero można nazwać prawdziwie transowymi) czerpał z oscylujacego wokół techno wsparcia dwóch krzątających się jak przy wypełnianiu jakiegoś magicznego rytuału czarowników, Rafała Nowaka przy moogu i syntezatorach i perkusisto-wokalisty Andrzeja Rajskiego, który wspierał też partnera w klawiszowych szaleństwach.

Wielu uczestników VII HJF właśnie ten koncert uznało za najważniejszy, ale też trzeba powiedzieć, że ogromna większość widowni obecna na nim, nie uczestniczyła w koncercie piątkowym, przedzielającym popisy lublinian i Ziuta Gralaka z przyjaciółmi ani też w finale niedzielnym. Te dwa pozostałe koncerty z udziałem z udziałem gości z USA były przeznaczone jakby dla nieco innej publczności, tej, która zakorzeniona jest w jazzie klasycyzującym. I rzeczywiście w tym roku dało się zauważyć dużą rotację widowni, jej przeminność. To nowy trend na festiwalu, będący jenakowoż bardzo zdrowym objawem, bo w końcu każdy wybiera to, co bardziej sobie ceni i za czym bardziej tęskni.

Tęsknoty za jazzem z epoki przedhiphopowej miał zaspokoić Zbigniew Lewandowski Quintet z gitarzystą Mikem Russellem na solowej, także wokalnej szpicy. Wiem, że zaspokoił zdecydowanie większą część widowni. Porywał ją nieortodoksyjnym podejściem do odwiecznego Summertime. Kołysał balladą No More Cry w stylu raegge ze scatowanim wokalisty na tle monotonnego rytmu prostej przeszkadzajki i fantastycznych klawiszy Artura Dutkiewicza, wybijajacego się ponad przeciętność w polskim składzie zespołu. Cieszył powrotem do korzeni jazzu, do zawsze fascynującego bluesa, gdzie po rasowej solówce gitary, klawisze Dutkiewicza brzmiały jak sekcja dęta. Wreszcie, satysfakcjonował tą, nieprawdopodobnie mięko brzmiącą perkusją lidera, Zbigniewa Lewandowskiego, którego, przy jego posturze, trudno by było podejrzewać o tak pieszczotliwą delikatność w operowaniu pałeczkami i buszowaniu po werblu, kotłach i blachach.

Z drugiej strony, koncert budził opory części odbiorców, bo smutno na przykład słuchać tak ongiś wspaniale zapowiadajacego się basu Krzysztofa Ścierańskiego, skoro widać jak na dłoni, że od kilkunastu lat nie czyni on postępów i gra wciąż to samo, z udziałem dokładnie tych samych chwytów dźwiękowych. Piotr Baron na sksofonach tylko momentami potrfił czymś zachwycić i wydaje się niekiedy, że gra w tle gwiazd zaledwie domniemanych, wciąż aspirujących raczej do tego tytułu, wcale mu na dobre nie wychodzi. Szczęściem, były w piątkowym koncercie chwile porywające a jego finał, rozbudowany na dwie części, gdzie pierwsza była z ducha gospel i składała się z podziękowań (to rzadkość, ale Russell skierował specjalne podziekowania za dźwięk w stronę akustyka i jest to i miłe i słuszne, bo w tym przypadku Andrzejowi Broniszowi się one należały) a druga, If You Hear, z prezentacją zespołu i łamanym rytmem podbijanym basem, stanowił bardzo piękne pożegnanie z publicznością. Oczywiście, nie było ono ostateczne. Konieczny był bis.

Jednak prawdziwą ozdobą siódmego festiwalu w HADESIE, jak się można było spodziewać (i jak poniekąd wynika z początku tej relacji), stał się ostateczny jego finał, niedzielny koncert The Golem Shuffle Quintet. Możemy wybrzydzać, że amerykańscy jazzmani trafiają do nas obecnie via Berlin, gdzie przeważnie rezydują od lat nie widząc dla sibie miejsca na zagęszcząnym rynku muzycznym w Stanach, ale po pierwsze, tak krawiec kraje jak materii staje (przecież przy pewnych kłopotach finansowych klubu, w równej mierze festiwal mógł w ogóle nie dojść do skutku), a po drugie, to jest wciąż materiał najwyższej jakości. Drugi obok Miriam Kaul lider kwintetu, puzonista Dan Gotshall, brał w USA udział w nagraniu ok.50 płyt a grywał z takimi potęgami jazzu, że wyminienie ich nazwisk czy nazw zespołów przyprawia o zawrót głowy.

W czasie koncertu potwierdziło się w pełni, że mamy do czynienia z artystami z najwyższej półki a przy tym, od pierwszego momentu powiało swoiskim jazzowym światem. Czarny pianista spokojnie przeżuwjący gumę i rzeźbiący subtelne dźwięki na klawiaturze (niestety umknęło mi jego nazwisko a niemieckie, które anonsowno na plakacie, nijak nie pasuje do niego), wyglądał jak postać z legendarnego Cotton Clubu. Basista, Francuz Jerry Batrya z kolei wyglądał jak wyimek z hippisowskiej legendy, nie tylko ze względu na rozwichrzone pióra, ale i dlatego, ze grał na starożytnej gitarze z pokrętłami regulatorów i woo-woo sterczącym obok strunach niczym wajcha motorniczego. Latynosa Zama Johnsona w ogóle nie było widać zza rozbujałego zestawu perkusyjnego i tylko liderzy w tym towarzystwie jawili się niczym spokojniutkie dzieciątka z innej rzeczywistości.

Wrażenie było jednak złudne. Gra ich go nie potwierdzała, bo emanowali energią i nakręcali gorący nastrój niczym animatorzy jakiegoś ekstrwaganckiego happeningu. Miriam – jak się rzekło – z kopyta poraziła siłą dźwięku i wibracjami (tym razem doosłownymi), które z saksofonu potrafią wydobywać jedynie najwięksi majstrowi tego instrumentu. Szczególnie piekne były solówki ustawione w kontrapunkcie do basu i perkusji, jak gdyby kłócące się z nimi. Wejście puzonu (uwielbam ten instrument!) było w najlepszym stylu. Dan okazał się także wokalistą, co Leszka C. skłoniło do komentarza, że wkurzył się na puzon a za chwilę – gdy Gotshall zaczął pulsująco używać tłumika trzymanego w dłoni – do żartu dodatkowego, że zapewne za chwilę uda mu się przepchąć tę rurę.

Te nasze wesołości przystolikowe wynikały nie z czego innego, jak właśnie z owych dobrych wibracji wyzwolonych przez kapitalną muzykę. Ona niosła nas tak jak niosła całą salę. Atmosfera sięgała zenitu przy prawdziwych popisach francuskiego basisty, od ktorego Krzysztof Ścierański winien odebrać kilka lekcji najnowoczesniejszego podejścia do czterostrunowej gitary. Były też i inne nastroje, z tych refleksyjnych, wyciszonych, bo muzycy – zdaje się, że głęboko wierzacy – nawiązali w Tower of Babel i w utworze o praskim Golemie (nazwa zespołu nawiązuje do tej legendarnej postaci) do żydowskiej tradycji. Notabene, solo puzonu z tego drugiego kawałka, żywcem można by przeniść na festiwal muzyki współczesnej Warszawska Jesień.

Był wreszie w tym wszystkim – jako finał finałow – ukłon w naszą stronę i czyściutko zagrany klasyczny już dziś temat z Krzysztofa Komedy. I jak tu nie polubić The Golem Shuffle Quintet? Jak nie chwalić go i całego festiwalu? Festiwalu sprawnie spinanego w całość telegraficznymi zapowiedziami przez Luizę Staniec, która najdłuższe wystąpienie miała wywczas, gdy przyszło jej odczytać pozdrowienia dla uczestników wydarzenia przesłane przez panią attache kulturalną Ambasady USA w warszawie. To drobny, może symboliczny, ale i bardzo znaczący gest amerykańskiej dyplomatki, który zaświadcza przecież o rosnącym znaczeniu Hades Jazz Festiwalu i dostrzeganiu go także poza lubelskimi opłotkami. Oby tak dalej!

Andrzej Molik

P.S. W czasie gdy trwał finał VI HJF, dosłownie o tej samej porze w innym miejscu miasta, w Klubie Graffiti występowała inna znakomitość jazzowa – Bill Evans. Miłośnicy tej muzyki mieli nie mały orzech do zgryzienia, co mają wybrać, a wybrawszy, przeżywali prawdziwe katusze, czy postąpili słusznie. Jak na miasto, w którym jazz nie jest codziennym gościem a i jego fanów nie ma tu na kopy, potrafimy być bardzo rozrzutni. Czy tak trudno się w Lublinie dogadać w sprawie koordynacji imprez kulturalnych i nie dopuszczać do podobnych sytuacji, których efektem jest wzajemne szkodzenia sobie przez poszczególnych organizatorów? Skutkiem są również szkody odniesione przez odbiorców oferty artystycznej czyli nas wszystkich. Coś z tą istną schizofrenią trzeba zrobić!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: