Dzielni tułacze

Czasami, albo nawet częściej, można odnieść wrażenie, że nad naszym Teatrem Muzycznym, wcześniej znanym jako Operetka Lubelska, zawisła jakaś wybitnie dokuczliwa klątwa. Żaden z tutejszych teatrów repertuarowych nie przeżył takiej Odysei jak ta rozśpiewana i roztańczona instytucja artystyczna. Teatr Osterwy od II wojny spokojnie sobie funkcjonuje w gmachu przy Narutowicza. Teatr Andersena dopiero teraz, po ponad pół wieku działania, czeka zmiana miejsca aktywności i przeprowadzka ze Starego Miasta na Kunickiego. A Muzyczny? W żywocie krytyka udawało mi się pisać recenzje z jego spektakli wystawianych w Garnizonowym Klubie Oficerskim (gdzie zresztą rodzice prowadzali małego Andrzejka za rączkę i skutecznie zaszczepili miłość i do tej formy sztuki), w Domu Kultury Kolejarza, nawet w DK LSM i puławskim Domu Chemika, nie mówiąc o tym, że wywiad ze słynną Beatą Artemską przeprowadzałem w czasowym biurze TM przy Krak. Przedmieściu. Nawet trafienie muzycznej sceny do tzw. Teatru w Budowie było efektem desperackich starań niezapomnianego dyr. Andrzeja Chmielarczyka. W kolosie przy Skłodowskiej wcale miejsca dla niej nie przewidziano. Tam gdzie rozwinęła wreszcie skrzydła, planowano towarzyszące teatrowi dramatycznemu studio tv.

A jednak, wbrew przeciwnościom losu, Muzyczny, dla którego, w związku z remontem siedziby i budową Centrum Spotkań Kultur, tymczasowym przystankiem stał się odległy Felin, znowu dzielnie się nie poddał. 19 maja zainaugurował oficjalnie swąponad dwuletnią bytność” na Scenie Lubelskiego Parku Naukowo-Technologicznego, który na ten czas został domem teatru, oficjalną sceną jego zespołu artystycznego. Przy tej okazji obecny dyr. naczelny TM Krzysztof Kutarski, mógł podkreślić, że zespół w mijającym sezonie bezdomności nie próżnował, prezentując na kilku lubelskich scenach, a także w terenie, m.in. w Chełmie, 54 spektakli przed niebagatelną liczbą 50 tys. widzów, a przy tym zdobył się na premierę monumentalnej opery Verdiego „Nabucco” na Globusie i szykuje się do kolejnej – „Krainy uśmiechu” Lehara. Miał też sposobność, żeby uświadomić gościom, iż adaptacja sali konferencyjnej Parku dla potrzeb teatralnych trwała rok i dzięki wyrozumiałości gospodarzy, wprowadzono mnóstwo przeróbek, m.in. zainstalowano kratownice na reflektory i supernowoczesne oświetlenie ledowe (zaprosił do prezentacji jego możliwości!).

Miejscu warto poświęcić kilka słów. Jest pod wieloma względami fantastyczne. Na niemal dziewiczych wielkich przestrzeniach przy ul. Dobrzańskiego 3 (boczna od Drogi Męczenników Majdanka), jeszcze przed obrzeżami Felina, w sprytnie wykorzystanym zagłębieniu terenu skrywa swą monumentalność konstruktywistyczny budynek autorstwa Bolesława Stelmacha o surowych minimalistycznych kształtach. Znak rozpoznawczy LPN-T, to wielkie pylony przed frontonem, w którym widzimy okna na poziomie gruntu, na które jakby chciały zapaść betony jego ścian. Przestrzenność otoczenia przeniesiona jest do pełnego oddechu wnętrza. A sala – teraz teatralna – dysponuje doskonałą akustyką. Ma jeden feler: jest szersza niż dłuższa. Kto dostanie miejsce w sektorze posadowionym na przeciwko widocznej jak na dłoni, wspaniale dyrygowanej podczas Wielkiego Koncertu Inauguracyjnego przez Andrzeja Knapa orkiestry, może mieć (słusznie) uczucie, że jej dźwięki zagłuszają głosy solistów.

A koncert miał najprostszą z możliwych konstrukcji. Został złożony z operowych, operetkowych i musicalowych evergreenów, przebojów, wśród których każdy odbiorca znajdzie swego faworyta. Niespodzianką mogą stać się, co najwyżej, wykonania. Rys sytuacyjnie charakterystyczny. Kto się zdecydował w upalny niedzielny wieczór pofatygować na ten koniec świata, musiał być wielkim miłośnikiem form proponowanych przez TM. To się dało doskonale dostrzec. Publiczność w absolutnie znakomity sposób reagowała na największe popisy artystów i nagradzała ich szczerymi owacjami. Do rangi prawdziwej gwiazdy koncertu urosła w ten sposób skromna jak pensjonarka Joanna Makowska. Każdym wejściem. Ale jej odśpiewanie arii Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” Mozarta, chyba najtrudniejszej sopranowej partii w muzycznej literaturze, swą subtelną koloraturą powodowało dreszcze na całym ciele. Porywający klejnot! Podobnych przeżyć (może z deko niższych rejestrów) było więcej. Jak zwykle, niezawodny mezzosopran Elżbiety Kaczmarzyk-Janczak, chociażby w „Sequidilli” z „Carmen” Bizeta. Kapitalny prolog do Moniuszkowego „Strasznego Dworu” z udziałem barytonu Andrzeja Witlewskiego (potem, głównie w „Jej portret” już się tak nie sprawdzał). Aria Skołuby o starym zegarze z tegoż „Dworu” w interpretacji chudziny jak na basa – Patrycjusza Sokołowskiego. „Nessun dorma” z „Turandot” Pucciniego, przywracający wiarę w potęgę tenoru Tomasza Janczaka (także reżyser całości!). Uwodzący, rzęsiście oklaskiwany duet baletowy pierwszych solistów, Beaty Kamińskiej Marcina Marca z „Thais” Masseneta. Nieprawdopobna jak na chórzystki, wcielające się też w aktorskie role erupcja talentów 6 pań w „Call black tango” z „Chicago” Kandera pod choreograficzną batutą Violetty Suskiej. I hity ponadczasowe, muzyczne wzloty wieloobsadowe, głównie chóralne (kierownictwo Agnieszka Tyrawska-Kopeć) – cudowne „Va pensiero” z „Nabucco”, „Libiamo” z „Traviaty” czy finalny „Time to say goodbye”. Budujące przeżycie. Kto posmakował, chętnie na wschodnie peryferie miasta, do czarodziejskiego a tymczasowego miejsca Muzycznego powróci.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: