EMDeK, eLDeK, CeK…

INTRODUKCJA

Jedno jest pewne. Na początku drugiej połowy poprzedniego stulecia w miejscu tym instytucjonalna kultura nie była obecna. Kilka lat temu na tych łamach wspominałem: „Wieki temu, w roku bodaj 1958, rodzice zabrali mnie z naszego małego Świdnika do wielkiego Lublina na ślub mamy koleżanki. (…) Goście weselni jedli, chlali i tańczyli w mieszkaniu panny młodej w kompleksie poklasztornym naprzeciwko ul. Kołłątaja. Dziś wiem, że było to dokładnie tam, gdzie obecnie mieści się Sala Czarna Centrum Kultury. Nie pomnę czy istniała już ul. Hempla, ale zapamiętałem widok z okna. Na dużym, zabłoconym placu królowała kapliczka z Chrystusem Frasobliwym. Skwer otaczał mur z wyłamaną bramą. Wszystko tylko nędznie świadczyło o dawnej świetności powizytkowskiego zespołu z pierwszej połowy XVIII w.”.

Cytat nie jest tu niefrasobliwym ozdobnikiem, tylko wyrazem intencji i wyboru dokonanego przez piszącego te słowa i należy to na początek wyraźnie zaakcentować. Skoro mam się zająć dziejami funkcjonowania kultury w pięknie dziś odnowionym kompleksie, a nie jestem zawodowym historykiem, tylko z różnym natężeniem uczestniczyłem w dziesiątkach, setkach wydarzeń proponowanych tam przez zmieniające tylko nazwy trzy instytucje k-o (i różnych ich sąsiadów kroczących w podobnym kierunku), może być to wyłącznie historia subiektywna. Bez dwóch zdań, spędziłem przy Pstrowskiego-Peowiaków 12 większą część swego intensywnego kulturalnego żywota w Lublinie. Byłem świadkiem funkcjonowania i rodzenia się najcenniejszych zjawisk, które skrzydłami muz dotknęły gród nad Bystrzycą i na nich roznosiła się jego artystyczna sława. Napisałem niezliczoną ilość recenzji z imprez tam, i w satelitach, takich jak np. muszla Ogrodu Saskiego, organizowanych (do masy z tych tekstów – może na szczęście? – nie posiadam już dostępu). Mam pełną świadomość, że to kulturalny rozsadnik, wulkan, którego najlepsze erupcje wydały na świat wielkie osobowości już nie tylko lubelskiej kultury i takież zespoły. Zapraszam zatem do lektury story osobistej. Wszelako pamięć jest ułomna, notatek brak, dokumenty i pamiątki niecni ludzie zniszczyli, dlatego wspierać się będę wspomnieniami osób, które w różnych okresach CK, jego poprzedników, et consortes przebywali tu w centrum wydarzeń, albo je wręcz kreowali.

RUDYMENTA

Wbrew temu, com nieświadom wciskał w pierwszym akapicie, ślady kultury w kompleksie można znaleźć wcześniej niż byśmy się spodziewali. Leszek Kosiński pisał w Gazecie Towarzyskiej HADES w roku 1993: „148 lat budynkiem rządziło wojsko. Austriackie, rosyjskie, polskie, niemieckie, radzieckie i znowu polskie. Ale najfajniejszy był finał. Od roku 1954 aż do stycznia 1958 najważniejszą część tego „zabytku”, czyli dużą salę na I piętrze i kilkanaście innych pomieszczeń objął w swe posiadanie Satyryczny Teatr Warszawskiego Okręgu Wojskowego Gęgorek. Czyli znowu wojsko”. Później satyra, jak Feniks z popiołów, odradzała się w gmaszyska różnych częściach. Bowiem, na szczęście, ktoś poczłapał po rozum do głowy i nie doszło do planowanej w latach 60. rozbiórki całego zespołu. Dzięki temu, – co swoją drogą jest kamyczkiem do ogródka chwały kultury akademickiej tamtej epoki – w owym 1960 żacy z Wydziału Archeologii UMCS powołali klub studencki Hades, który działał w piwnicach budynku, w opróżnionej z trofeów archeologicznych sali. Niestety w 1963 wydział przestał istnieć i nastąpił pierwszy przerywnik w hadesowej historii. Klub odrodził się gdzieś po 5-7 latach dzięki zapaleńcom, na czele z dysponującym niespożytą energią Andrzejem Kurdzielem, grupującym się wcześniej w Studenckim Klubie Arcus, działającym z kolei nieopodal, na Narutowicza, we fragmencie – nomen omen? – aktualnego klasztoru sióstr Wizytek. Byłem w tej grupie. Najbardziej, oprócz uroków imprez towarzyskich, zapamiętałem paraliżujący smród gnijących ziemniaków w piwnicach (służyły do przechowywania warzyw przez lata) po drodze do jeszcze niższego, później zasypanego ich poziomu z Hadesem oraz to, że sklepienia klubowych korytarzy układających się w krzyż zmuszały do poruszania się w pełnym ukłonie lub na czworaka. Ale i mieliśmy powód do dumy. To my, korzystając z południowego wejścia do budynku odkryliśmy przy schodach XVIII-wieczne freski, nie wiedzieć dlaczego mało wciąż w Lublinie doceniane, a to przecież perła, chociażby przez nawiązania do sztuki flamandzkiej, szczególnie do Rubensa. Tak jak Matka Boska z lewego skrzydła jego przesłynnego tryptyku „Zdjęcie z krzyża” z katedry w Antwerpii, Jezus ręką anonimowego artysty namalowany został u nas w… kapeluszu o szerokim rondzie.

W tym czasie na górze budynku rozwijała już skrzydła pierwsza z interesujących nas w tej historii instytucji kulturalnych.

ZACZĄTKI – MDK

Krótkie zdanie z historii kompleksu zamieszczonej na stronie internetowej CK głosi: „Od 1968 w budynku działał Miejski Dom Kultury”. Chyba każdy przyzna, że w miarę pamiętamy działalność dwóch następnych instytucji, a nasza wiedza o tej z zaczątków kultury przy Peowiaków12 jest szczątkowa, nawet, jeśli – co mi się przydarzyło – uczestniczyło się w wielu ówczesnych wydarzeniach. Lista osób, które działały w eMDeKu przypomina wielki zbiorowy nekrolog, innych, żyjących, często nie sposób odnaleźć. Dlatego uważam, że nie od rzeczy będzie poświęcić temu rozdziałowi więcej miejsca. Tym bardziej, że miałem szczęście uwieńczyć poszukiwania znaczącym sukcesem. Przede wszystkim, dzięki uprzejmości Ewy i Janka (wielkie dzięki!), dotarłem do zamieszkałej od 1981 w Szwecji Anny Wisniewskiej, pierwszej kierowniczki na włościach przy – wówczas – Pstrowskiego, której zawdzięczam i wiedzę (bo tego nie pamiętałem), skąd placówka tu przywędrowała.

Pani Anna wspomina: – W dniu swoich urodzin 16 marca 1967 rozpoczęłam pracę w MDK. W tym czasie nazywałam się Adamska. Miałam organizować dział rozrywki i miała mi podlegać muszla koncertowa w parku. Kierownikiem rodzącego się domu był absolwent

UMCS, wydziału historii Jerzy Kierski, zamordowany brutalnie w 1969 (znam makabryczne szczegóły tego zabójstwa, ale nie chcę psuć świątecznego nastroju – przyp. AM). Tymczasową siedzibą domu był lokal klubu Azory na osiedlu ZOR Zachód. Właśnie wtedy ważyły się losy lokalizacji przyszłego centrum kultury. Uzyskaliśmy w dawnym kompleksie klasztornym cały parter, a na I piętrze kawiarnię i salę teatralną. Głównymi „sprawcami” tego, że powstawał w tym miejscu dom kultury był kierownik Wydz. Kult. MRN Mieczysław Białas (wydział miał jeszcze wtedy siedzibę na Zamku) i Jurek Kierski, który nie zdążył  nacieszyć się nowymi pomieszczeniami… Po śmierci Jerzego zostałam p.o. kierownika, a 15.10. 1969 na sesji Rady Miejskiej otrzymałam oficjalną nominację na kierownika domu kultury z rąk ówczesnego wiceprezydenta miasta pana Martyna. I od tego czasu moim życiem stał się MDK i jego adaptacja. W planach mieliśmy zagospodarowanie piwnic, ewentualne przejęcie lokalu biblioteki. Pierwszym miejscem, gdzie można już było organizować jako taką działalność, była sala kominkowa mieszcząca się na parterze. Tu odbywały się wieczory poezji, spotkania z autorami. MDK miał pod merytoryczną opieką osiedlowe domy kultury i kluby, a ponadto wspomnianą już muszlę w Ogrodzie Saskim, gdzie oprócz koncertów organizowaliśmy „Lato w mieście” – zabawy dla dzieci niewyjeżdżających na wakacje. Współpracowaliśmy z Białymstokiem i Rzeszowem organizując wspólne spotkania pod hasłem „Wiedzą sąsiedzi”. Cykl wspomnień o dawnym Lublinie organizowany był w kawiarni MDK. Swoją obecnością zaszczycił go m.in. nestor lubelskich poetów mec. Konrad Bielski – także pisarz, erudyta. Z małej sceny korzystały zespoły artystyczne. Odbywały się tu przeglądy, występy… Współpracowaliśmy z aktorami Teatru Osterwy, wspólnie z Kurierem Lubelskim organizowaliśmy doroczne Szopki lubelskie. Pisali do nich teksty Włodzimierz Wójcikowski, Kazimierz ŁojanKazimierz Grześkowiak (wszyscy już śp. – przyp. AM). Występowali Zofia Wronko, Piotr Szczepanik, Michał Hochman, ten od „Konika na biegunach”, sam Grześkowiak… Nawiązaliśmy kontakty kulturalne z ambasadami – bułgarską i węgierską. W grudniu 1970 wyszłam ponownie za mąż. Przyjęłam nazwisko męża Bełz. Odeszłam z MDK w połowie następnego roku będąc w zaawansowanej ciąży. Przeszłam do pracy w klubie WRN – finalizuje zza Bałtyku pierwsza szefowa.

Śmiesznostki. – Mała sala teatralna – dodaje obecna pisarka – działała od początków mojej kadencji w ‘68. Ba, nawet jako szef MDK w ‘69 otrzymałam karę pieniężną, ponad 3 tys. zł., co znacznie przekraczało moje uposażenie!, nałożoną przez Inspekcję Straży Pożarnej z powodu nie działającej kurtyny wodnej na scenie teatru. O jej istnieniu w planach budynku nikt nie miał pojęcia! – wspomina.

Sam miałem pierwszą, od razu znaczącą przygodę z MDK podczas jednej z odsłon  odbywających się w jego nowych wnętrzach Turniejów Powiatów. Już na I r. studiów na KUL zostałem w ’67 dziennikarzem publikującym na łamach Konfrontacji, ukazującego się co dwa tygodnie studenckiego dodatku do Kuriera L. Z czasem dostałem w redakcji bumagę zaświadczającą ten fakt. Razem z przyjacielem, który też popełniał tam teksty, wyśledziliśmy, że odbędzie się prezentacja pow. lubelskiego i odważyliśmy się dostać na bankiet dla wybrańców, gdzie degustowało się nie tylko serwatki, ale i „pryty”, czyli wino marki Wino z przetwórni w Milejowie. Tamże z lisim uśmieszkiem na ustach podszedł do nas niewielki obywatel, jak się potem okazało Welik Jan – aktor (autentyczny zapis z książki telef.) i zapytał, kim jesteśmy. Wydobyłem pismo zza pazuchy i pokazałem. Oddalił się, ale to był dopiero początek kłopotów. Za jakiś czas zostałem wezwany przed oblicze Andrzeja Szpringera, ówczesnego szefa Rady Okręgowej ZSP (zrzeszenie studentów firmowało Konfrontacje), później najporządniejszego z I sekretarzy KW PZPR, jakich w życiu znałem. Powiedział ze śmiechem, że nie ma wyjścia i musi mnie zawiesić na rok w prawach żaka dziennikarza, a pod jakim pseudo będę w tym czasie pisał, to go już nie interesuje. Na moją prośbę, Pani Anna wyjaśniła: – Turnieje Powiatów to był pomysł naśladujący Telewizyjne Turnieje Miast. Pierwszy chyba był organizowany w 1968 (?). Ile ich było? – Nie pamiętam. Docierały tak zwane „wytyczne do spraw kultury”, które układano w komitecie partii i według nich realizowaliśmy wszyscy – jak Polska długa i szeroka – tę rewię dobrobytu. Odbywały się prezentacje osiągnięć powiatów, wspomagane przez występy zespołów artystycznych Kół Gospodyń Wiejskich, odpowiadających również za stronę gastronomiczną. Pierwszy raz w moim życiu jadłam wtedy prosię nadziewane kaszą gryczaną. Jan Welik był konferansjerem turnieju. To była dobra fucha. A mały człowieczek w aksamitnym ubranku donosił również i na mnie…

Co do tych czasów, pamiętajmy jeszcze, że ówczesny, trwający aż do obecnej renowacji „wygląd zespołowi klasztornemu nadali architekci Tadeusz MichalakKazimierz Kwiatkowski podczas remontu przeprowadzonego właśnie w latach 1970-79. Budynek adaptowano wtedy na cele kulturalne, równocześnie pogłębiając piwnice pod dawnym kościołem”. Pamiętajmy również, że wtedy zrodziła się również legenda, za którą tęsknią do dziś starzy fani jazzu. To był moja – dużo milsza! – osobista przygoda # 2 z MDK. Zostałem rzecznikiem prasowym pierwszego festiwalu jaki powołano do życia pod auspicjami miejskiej kultury (WDK już firmował „kapele” w Kazimierzu) – Lubelskich Spotkań Wokalistów Jazzowych. Anna Adamska-Bełz-Wisniewska wydobywa z przeszłości: – Przypominam sobie, że nijaki pan Wiewiórek (może przekręciłam nazwisko) kręcił się w tym czasie przy organizacji spotkań z jazzem, nawet zwracał się do mnie o sfinansowanie mu nauki angielskiego, co było w tych czasach kuriozalne – śmieje się. Był to oczywiście Edward Wiewiórka, osobnik o zacięciu hochsztaplerskim, ale bardzo obrotny, który jakimś cudem odnalazł mnie (miałem doświadczenie w tym względzie m.in. ze Studenckich Wiosn Teatralnych) i zaproponował fuchę, a w zasadzie pomoc przy organizacji imprezy. Niestety, pewna osoba pozbawiła mnie całego archiwum z tamtych czasów, a – jak mawiają Polacy – pamięć mam dobrą, tylko krótką.

Słusznie wymyśliłem, że świetnym jej wsparciem będzie Witold Miszczak, znakomity pianista jazzowy, dziennikarz radiowy i tv, później głównie sportowy. Nie zawiodłem się na przyjacielu, z którym ja, antytalent muzyczny, nawet próbowałem ongiś… grać na jam-ach. Przyniósł na spotkanie pożółkłe dokumenty, afisze, zaproszenia, programy sprzed czterech dekad. – Nie wiadomo skąd się wziął Wiewiórka – wspomina Witek. – Dotarł do Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, zrobił im wodę z mózgu i w 1969 założył Lubelski Oddział PSJ. Ja zostałem zastępca ds. muzycznych i zaczęła się rodzić idea festiwalu – dodaje. W dniach 4-6 czerwca 1971 z okazji Dni Lublina odbyły się I Spotkania. Koncerty i konkurs w muszli Saskiego a wieczorne spotkania i jam sessions w klubie Relax na I p. MDK. Z zagranicy przybyli Teri Quaie z Anglii, Etta Cameron z Holandii i Tomas Berki z Węgier, laureatką została m.in. młodziutka Ewa Bem a startował też Stanisław Wenglorz, później w Budce Suflera. Występowały zaś takie potęgi polskiej muzyki synkopowanej tamtej epoki, jak Ewa Sadowska (30 lat w USA), Liliana Urbańska, Novi SingersWanda Warska, Andrzej Dąbrowski, Trio Mieczysława Kosza, genialnego niewidomego pianisty, Blues Trio Wojciecha Skowrońskiego… Coś sobie ubzdurałem po latach, że miało miejsce tylko kilka edycji LSWJ. Witek mi udokumentował, że odbyło się aż 10! Nie ma miejsca na zajmowanie się wszystkimi, więc jako ciekawostkę potraktujmy odsłonę IX Spotkań z 1979. W konkursie startowało aż 31 wokalistów z Bułgarii, Czechosłowacji, Holandii, Norwegii, Szwecji, Węgier, Włoch, USA i Polski, a zwyciężył Stanisław Soyka. Od nazwisk gości i dziś może się zawirować w głowie: Sheila Jordan z USA, Norweżka Karin Krog, Brazylijka Tania Maria, śpiewający US bluesman Babs Gonzales Orkiestra im. Duke’a Ellingtona, prowadzona przez syna legendy, trębacza Mercela, która zagrała w hali MOSiR (w I cz. Hagaw z Andrzejem Rosiewiczem). Wicio tak się zaprzyjaźnił z Mercelem, że ten na koniec wyciągnął 500$ i poprosił, żeby nasze Spotkania nosiły imię jego wielkiego ojca. Tego się nie dało załatwić (o kłopotach z odp. służbami, skąd Witek wziął taką sumę twardej waluty, nie wspominając). Dolary nie zostały w Lublinie, pojechały rok później do Bułgarii jako nagroda dla Camelii Todorovej, zwyciężczyni w jubileuszowych X LSWJ (śpiewała piosenkę Mistrza Duke’a, a stworzył takich zaledwie 8, Miszczak dostał ich nuty od Mercela, wydrukował, a PSJ rozesłało do wszystkich wokalistów na świecie chętnych na przyjazd na nasz festiwal). Nie wiedzieliśmy jeszcze, że edycja z maja 1980 będzie ostatnią. Zmieniono władze miasta, odeszli przyjaźni dla Spotkań Stanisław Bora Longin Zieliński. Po roku przerwy Spotkania Wokalistów przejął Zamość, a my do dziś płaczemy nad upadkiem pięknego festiwalu. Pozostały wspomnienia, jak ten czarowny moment, gdy w Wiciem aż podskakiwaliśmy i tańczyli na – o ile wiem – przedostatnim (ostatni zagrał w Hadesie!) występie w Lublinie big bandu – wtedy Northeastern Illinois University Jazz Ensamble.

Do anegdoty o Wiewiórce pierwsza szefowa na Pstrowskiego dodała: I pamiętam był pan Lipko – muzyk, chyba Roman. Ale ja tymi sprawami już się nie zajmowałam – wyjaśnia. Rzeczywiście, w 1971 po raz pierwszy wystąpiła tam Budka Suflera, co nie powinno dziwić, bo wcześniej zespół miał próby w miejscu startu MDK, w Azorach (aczkolwiek w owym roku już próbował w domu kultury w Milejowie u słynnego pana Trały). Ryszard Siwiec, jeden z pierwszych perkusistów Budki, grał na tym koncercie. Wspomina, że wystąpili też Romuald Lipko – bas, Krzysztof Cugowski – voc. i śp. Andrzej Ziółkowski – git., a proponowali hity Led Zeppelin, Free, itp…

Dla porządku dodajmy, że po Adamskiej-Bełz kierownicze, a wkrótce dyrektorskie funkcje sprawowali: krótko jej zastępczyni Franciszka Smolińska, następnie Ryszard Olszowy, aktor Teatru Andersena (potem i Osterwy) Janusz Fifowski i aż przez dekadę (74-84) Irena Bornus, za której rządów po drodze nastąpiła zmiana nazwy instytucji. Jednak niepoślednią rolę w kształtowaniu tej firmy, zarówno obrazu jak i funkcjonowania, odegrał kierownik mającego również siedzibę w naszym kompleksie Miejskiego Wydziału Kultury, nieżyjący od ok. 2 lat, zapomniany przez władze Edward Fil. Co tam da niego był wygląd zespołu, nadany przez architektów podczas remontu z lat 70.! On miał swoją wizję. To Fil wymyślił słynne sztuczne cegły, z jakich pamiętamy ściany i sklepienia hadesowych piwnic. On też stworzył, bodaj własnymi rękami, pierwszą w Lublinie dyskotekową konsolę, przy której odbywały się tańce w późniejszej sali Kawiarni Artystycznej H. Ale wkraczał i w meritum pracy domu kultury. Jan Twardowski, obecnie dyr. zespołu Kaniorowców, od marca’83 do listopada’89 szef Wydz. K. i Sztuki, komentuje po latach: – Był naddyrektorem. Potrafił, gdy mu się nie podobał, unieważnić werdykt jury Miejskiej Sceny Amatora, dziś Sceny Młodych!

DYGRESJA 1 – KRÓTKA

Staram się zajmować w tej opowieści wydarzeniami w całym kompleksem poklasztornym, a nie tylko firmowanymi przez jego głównego od 45 lat gospodarza, żeby nie zostały pominięte kulturalne wykwity nawet tak niespodziewane jak ten, o którym tu kilka słów. Tym bardziej, że chodzi o przejaw, jak zaznaczyłem na początku tekstu, odradzającej się wciąż w tym miejscu satyry w postaci kabaretu, tej ukochanej przez lud miast i wsi PRL-u formy rozrywki, naśmiewającej się, wbrew cenzurze i restrykcjom, z prowadzących do nabytej idiosynkrezji głupot totalitarnego systemu.

W historii zapisano: „ Od 1969 do 2003 część budynku była wynajmowana przez Akademię Medyczną – znajdowało się tam Studium Wojskowe, Biblioteka Główna, sale wykładowe i laboratoria”. Te lewe, patrząc od frontu, wschodnie skrzydło, to była dla lwiej części lublinian terra incognita. Patrzyło się, co najwyżej, z mieszanym uczuciem podziwu i współczucia na ubrane w mundury i berety studentki medycyny (tylko na tej uczelni dziewczyny zmuszano do odbycia służby wojskowej) maszerujące stąd gdzieś na poligon.

Sam pierwszy raz w życiu trafiłem do tych wnętrz dopiero w 1972 dzięki Irosławowi Szymańskiemu, z którym współpracowałem jako przewodniczącym Komisji Kultury Rady Okręgowej ZSP za czasów Jerzego Wolniaka. Okazało się, że ten student, a może i już absolwent medycyny posiada liczne artystyczne talenty (niedawno mi ujawnił, że wcześniej prowadził big-beatowy zespół Szkielety, grał w nim na git. basowej i wtedy ostatni raz widziano go na estradzie, bo później autor słynnych humorystycznych tekstów i kompozytor na zawsze odsunął się za kulisy, powierzając wykonawstwo innym).

Irek nagle zaprosił mnie na premierowy program stworzonego przez niego, później, dzięki tv, wielbionego w całym kraju kabaretu Loża 44. Pokaz miał miejsce właśnie w głównej sali wykładowej Studium Wojskowego AM. Program zatytułował „Morbus” (łac. choroba) i poświęcił przeróżnym obchodom, tej świątecznej zarazie nadproduktywnie wciskanej nam za komuny. Z tekstami i piosenkami Szymańskiego wystąpiło aż kilkunastu wykonawców, m.in. słynny w środowisku, niestety już śp. Wojciech Ejsmond, Wojciech Jedynak, Wiesław Mikuś (jestem niemal pewny, że napisałem recenzję z tej premiery, ale gdzie jej szukać?). – Graliśmy w tym miejscu ok. 5 lat, do 78-79 r. – wspomina dr Irek, dziś ordynator Oddziału Ginekologii w Szpitalu Kolejowym i wymienia tytuły kolejnych premierowych programów: „Profanacje”, „Memento mori blues”, „Skrypty, skrypty”, dodając: – W którymś z nich zadebiutował Grzegorz Michalec i zaczęło się kształtować nowe, bardziej kameralne oblicze Loży 44, co zaowocowało zaproszeniem w czerwcu’81 przez krakowski ośrodek TVP do programu „Cyrkowe Spotkania z Balladą”. Dołączyli Maciej Wijatkowski i aktor Osterwy Jerzy Rogalski, staliśmy się popularni w całej Polsce, występując w kolejnych „Spotkaniach”.

Irosław Szymański przypomniał mi też zupełnie zapomniany fakt, że za dyrekcji Ignacego Gogolewskiego w Teatrze Osterwy w latach 80. w gmachu przy Pstrowskiego 12 funkcjonowała jego Mała Scena. Na jej potrzeby, po obejrzeniu któregoś programu kabaretowego Loży, słynny aktor zamówił u Irka małoobsadową sztukę, którą ten zatytułował „Próba adaptacji”. – Grana była gdzieś w latach 84-85 – powraca autor do tamtej epoki – ale tylko 10 razy i zniknęła z afisza. Później się dowiedziałem, że był to nakaz cenzury, która z góry ograniczyła prezentacje do tej liczby.

Niech ten epizod, sam w sobie gorzki, będzie dla nas miękkim przejściem do dziejów kulturalnej instytucji, pracującej już od wielu lat w poklasztornych wnętrzach pod zmienioną nazwą.

ROZWÓJ – LDK

Rozstrzał co do wiedzy o momencie powołania do życia, w miejsce MDK, Lubelskiego Domu Kultury jest niewiarygodny, sięga aż ośmiu lat! Nawet uwierzyłem w zapis, że przekształcenie nastąpiło w 1983, bo takie daty jak higieniczna (tu: systemowa) zmiana nazwy pamięta się najmniej. Dziwiłem się więc, że w książce redakcyjnego kolegi (do której powrócimy) cały czas powtarza on o wydarzeniach z drugiej połowy lat 70., że miały miejsce w LDK. I tkwiłbym w fałszywym przekonaniu, gdyby wspomniana już Irena Bornusowa, p.o. kierownika MDK od lipca’74, nie pokazała mi pożółkłego angażu podpisanego przez prezydenta Borę, który mianował ją od 1 lutego’76 dyrektorem właśnie LDK. To był najwyraźniej efekt administracyjnych przemian kraju epoki Gierka, gdy w miejsce 17 województw powołano ich aż 49, co pociągało za sobą powstanie nowych struktur także w kulturze, stawianie innych zadań (reorganizacja wydziałów, tworzenie innych), a nawet takie śmiechu warte ruchy, jak wyawansowanie kierowników na dyrektorów. Udało mi się ustalić, że nazwa LDK bez wątpienia obowiązywała już w 1975, co zakrawało na kolejny ponury żart, bo wymyślił ją ów E. Fil (pracował w działającym od początku MDK na Pstrowskiego pod wodzą niespożytego w pomysłach M. Białasa Wydziale Kultury od ’73), nie pomny, że już w latach 60. przybrał ją działający na Zamku WDK. Galimatias nazewniczy sięgnął zenitu (swoją drogą, MDK to obecnie Młodzieżowy Dom Kultury – nic, tylko gratulować kolejnemu geniuszowi od nazw i ich skrótów!).

Ergo, opisane powyżej dzieje Spotkań Wokalistów, przynajmniej od ich połowy powinny znaleźć się w tym rozdzialiku, ale nie chciałem dokładać ręki do mętliku w chronologii zdarzeń i wolę wspomnieć o jeszcze innych specialite LDK. Sama dyr. Bornus, która zgromadziła w pracy b. ciekawą załogę ludzi głównie z wyższym wykształceniem (powiedzmy Ewa Maj, znakomity przez lata krytyk muzyczny Krzysztof Wasilewski czy… Aleksander Szpecht, z zatrudnieniem których, absolwentów KUL, miała spore, godne teraz dowcipów problemy) wspomina np. z dumą spotkania „Co tam panie w polityce”, na które przyjeżdżały dziennikarskie znakomitości ze stolicy. Podobnym sentymentem darzy wieczory „Barwy dawnego Lublina” prowadzone przez śp. śp. Henryka Gawareckiego, historyka sztuki, bibliofila, znakomitego lublinianistę i Zygmunta Mańkowskiego, uroczego profesora historii z UMCS (wywołujący dreszcze dowcip: temat wystąpienia Kazimierza Marszałka mylnie zapowiedziano „Obóz na Majdanku w świetle nowych zadań”, miast „badań”!). Z jeszcze większą atencją traktuje aktywność w LDK rewolucjonizującej podejście do współczesnej sztuki, dzielącej działalność pomiędzy miejscem powstania w Piwnicy pod Fortuną na Rynku i wirydarzem przy Pstrowskiego Galerią Labirynt, którą kolejno (tu mam pewne wątpliwości) kierowali Adam Styka i nieżyjący już niestety Andrzej Kołodziejek oraz mit nad mity, kultywujący tradycje sztuki konstruktywistycznej i mentalnej Andrzej Mroczek, następnie 30-letni dyrektor sławnego nie tylko w Polsce BWA, które – po zawłaszczeniu przez aktualnego szefa historycznego tytułu – nosi niestety nazwę Labirynt. Tamta epoka galerii w LDK obrosła w legendę, często anegdotyczną. Przybywali chętnie luminarze naszej awangardy drugiej połowy XX w. Swoje niezwykłe dzieła prezentował Józef Robakowski, współtwórca działającego wówczas w Łodzi, eksperymentującego Warsztatu Sztuki Filmowej. Niezdrową sensację swym gołym ciałem wzbudzał, co partyjne władze doprowadzało do białej gorączki, Jerzy Bereś, prekursor i guru polskiego happeningu i performance’u (choć sam swe wystąpienia uparcie do dziś nazywa inaczej – manifestacjami). Itd., itd…

Dumna jest także Irena – to coś dla miłośników innych rozrywek – z zorganizowania aż 10 Sylwestrów na wszystkich poziomach gmaszyska przy Pstrowskiego 12. Oraz z tego, że w ramach akcji propagownia nie tylko wypoczynku biernego, ale i czynnego wraz z Andrzejem Gryglewskim w pomieszczeniach Ogniska Baletowego (oj, zasiedział się ten gość jeszcze na b. wiele lat w części parteru domu kultury!), powołali do życia pierwsze w Lublinie zajęcia z taekwon-do, co wywołało furię wiadomych służb i przysporzyło dyrektorce sporo kłopotów.

Niezbyt wesoło było również w sytuacji, która – co wiemy po latach – odcisnęła pozytywne piętno na kulturze lubelskiej odczuwane mocno do chwili obecnej. W stanie wojennym z ACK Chatka Żaka zostały wyrzucone, traktowane jak zaraza, trzy znane już w kraju z opozycyjnych inklinacji studenckie grupy teatralne – Provisorium, Grupa Chwilowa Scena 6. – Zaproponowano im przejście do LDK – wspomina Irena – ale z mało skrywaną myślą, że nie przyjmą warunków w jakich im przyjdzie działać. Zaprosiłam szefów teatrów, Janusza Opryńskiego, Krzysztofa Borowca Henryka Kowalczyka i powiedziałam im, że warunki mamy, jakie mamy, mogę im oddać do pracy salkę w piwnicach a im etaty instruktorów i zgodzili się, głównie dzięki Januszowi, który skomentował „Wierzymy ci” – dodaje Bornusowa, która już jako dyrektor nie doczekała ich przejścia do (odrębna historia) Lubelskiego Studia Teatralnego utworzonego w Bramie Grodzkiej.

Jednak ja, śledzący uparte powroty pod ten adres Muzy Satyry, zwróciłbym jeszcze uwagę na pracębodaj trzeciego w powojennej historii lubelskiego kabaretu okrytego ogólnopolską sławą i obsypywanego licznymi nagrodami na krajowych konkursach tego gatunku, m.in. w Zakopanem i w Lidzbarku Warmińskim. Mowa o Kabarecie Jeż, „ukochanym dziecku Jerzego Machnickiego i jego życiowej towarzyszki Barbary Zębalskiej”. Cytacik pochodzi z wydanej przez Polihymnię 3 lata temu – oczywiście własnym sumptem autora – książki „MIXTURA dla CZARTA” Kazimierza Pawełka, mojego kolegi, a potem szefa w Kurierze L., a przede wszystkim dostarczyciela satyrycznych tekstów dla wymienionych w tytule kabaretów (to te dwa pierwsze ze wspomnianych na początku akapitu), no i trzeciego – Jeża, któremu poświęcił dwa rozdziały swojego opus. Zespół powołany został do życia pod koniec 1976 w momencie jakiejś niemocy działającej już do 11 lat w zakładzie psychiatrycznym w Abramowicach Mixtury, siłami jej artystów – Machnickiego, Jana KienzleraJana Kamińskiego, a wkrótce także Zębalskiej, Ireny Suchanek Andrzeja Kłebukowskiego. Na początku następnego roku pokazali się pro publico bono i wielkiej tej publiczności radochy „Lubelską Szopkę Noworoczną”. Osiem w sumie programów, m.in. kolejne, „Z rewizytą u Was” i „Szopkowe podróże z aniołem stróżem”, jeżowcy prezentowali w specjalnie zaadaptowanej dla nich przez dyr. Fila piwnicznej sali z „amboną” dla akustyka i garderobianym zapleczem, później przez długi czas barowo-bilardowej Hadesu. Takich warunków nie miał żaden z podobnego typu zespołów w Lublinie a może i kraju.

W ramach z góry przegranej walki z narcyzmem, pozwolę tu sobie na cytat z własnej recenzji popełnionej na łamach Kuriera po obejrzeniu trzeciej z wymienionych powyżej produkcji tego kabaretu, za który jestem Kazikowi wdzięczny, bo sam bym tego zapisu nie odnalazł. „Jeż jest jeszcze młodzieniaszkiem, działa dwa lata, a ‘Podróże’ to trzeci program tego sympatycznego zwierzaka z piwnic LDK. Atrybutem młodości jest, jak wiadomo, bezkompromisowość, którą Jeż łączy ze sporym już doświadczeniem, a że sięgnął tym razem po teksty niezastąpionego Kazimierza Pawełka, powstała mieszanka o walorach zacnej rozrywki i uszczypliwości godnej kłującego stworzonka…”. Warto dodać, że wtedy już trzej starzy mixturowicze powrócili do matecznika, a Machnicki, szef, pianista, kompozytor i reżyser dokooptował do zespołu Tadeusza Bogusza, dysponującego ogromną vis comica Zbigniewa Dziubę Andrzeja Redosza, z czasem aktora Osterwy (od program #4 – „Nie podskoczysz, stary, nie podskoczysz”, b. osobistego wyznania Pawełka, dołączył również m.in. charakterystyczny w tym towarzystwie, twardoręki – dosłownie! – kupiec Jerzy Kargol). I tak się działo w jeżozwierzowych okolicach aż do dzieła już czterech autorów, „Przesiadki” z maja’83, ostatniego programu w żywocie LDK-owskiego kabaretu.

Niebawem, w następnym roku, dyrektorski fotel opuściła Bornusowa, a jej miejsce zajęła Ewa Miklasińska, ongiś studencka aktorka w sławetnym Gongu 2, dziś rentierka gdzieś na Florydzie. W ówczesnej historii kompleksu powizytkowskiego wsławiła się tym, że zarządziła zlikwidowanie ściany działowej w późniejszej piwnicznej kawiarni i tego, że za jej kadencji Jan Orzechowski w ’84 zorganizował w innym miejscu podziemi Bar Kawowy III kat. Hades (obok działał zapisany na Elżbietę Cwalinę Salon Gier Zręcznościowych z dwoma flipperami z Francji i jednym Krzysztofa Fabijańskiego, a na I p. – Miodosytnia). Jednak nie tylko tym. Pokutuje przekonanie, że po upadku Spotkań Wokalistów Jazzowych, ta odmiana muzyki przestała u nas gościć aż do czasów Kawiarni Artystycznej Hades (której aktywności w tym względzie trudno przecenić), ale to mało zgodne z prawdą. To za Ewki, jak wspomina Witek Miszczak, odbywał się mniej więcej dwa razy do roku „Weekendy Jazzowe”, na których grali słynni polscy mistrzowie, m.in. trio wybitnego pianisty, śp. Sławomira Kulpowicza. Prowadzili je, związany z PSJ i warszawską Stodołą Jerzy Kosowicz i sam Wicio. Przypomniana wcześniej dzięki I. Szymańskiemu Mała Scena Osterwy to również epoka Miklasińskiej (lub przełomu dyrekcji). Ile MS pokazała w LDK spektakli, Bóg raczy wiedzieć, bo skróconej historii teatru z Narutowicza z jego strony internetowej próżno szukać takiej informacji.

Natomiast z historii kompleksu przy Peowiaków 12 ze strony CK (rozdział „W służbie kultury”) dowiemy się m.in.: „Do zadań istniejących dwóch głównych działów – Działu Upowszechniania Kultury oraz Działu Impresaryjnego – należała organizacja koncertów (nawet 3 w miesiącu) i przeglądów artystycznych (prawda w całej rozciągłości – przyp. AM), prowadzenie kółek zainteresowań, zajęć edukacyjnych dla dzieci”. Oraz info potwierdzana przez wiele osób, m.in. Jana Twardowskiego, który od ’83 dyrektorował wciąż tu funkcjonującemu Wydz. KiS: „Niezwykłą popularnością cieszyły się organizowane przez LDK giełdy płyt i książek, a także dyskoteki odbywające się w piwnicach” (Janek doda, że przyciągającą tłumy Giełdę Płyt była dzieckiem instruktora muzycznego Olka Szpechta). I jeszcze zdanie z historii LDK: ”W lecie część koncertów odbywała się także na dużym wirydarzu, ale szybko ich zaprzestano ze względu na skargi mieszkańców miasta, bo ich pogłos słychać było aż koło Ogrodu Saskiego”.

Zdaje się, że w 1989 Miklasińska wyemigrowała do USA. Dyrektorem została pracująca jeszcze z Bornusową Ewa Maj, a następnie fotel przejął – jak to nazywają stratedzy – „trwający na z góry upatrzonych pozycjach” po dziś dzień Aleksander Szpecht.

DYGRESJA 2 – SZERSZA

W zasadzie – nie będę krył – najchętniej poświęciłbym tej części story najwięcej miejsca. Działalność podnajmującego od LDK, a potem CK najpierw część, a później całość piwnic Klubu Towarzyskiego Hades Kawiarni Artystycznej Hades to była istota mego życia kulturalnego w Lublinie i działalności na tej niwie przez dobrze ponad 20 lat. I nie chodzi wyłącznie o to, że miałem szczęście być przez długą część tego czasu red. prowadzącym i autorem recenzji w Gazetce Towarzyskiej Hades, na zmianę z moim prawdziwym redakcyjnym przyjacielem, od roku niestety śp. Wojciechem Kluskiem, zresztą pomysłodawcą nazwy ekskluzywnego długo klubu, do którego wstęp mieli tylko zarejestrowani członkowie ze swoimi gośćmi i żeby móc się do niego dostać, trzeba było odźwiernemu podać przez domofon numer swojej karty (a żeby ją dostać, należało mieć wśród członków osoby wprowadzające – sam np. tak na początku obecnego wieku wprowadzałem w zaczarowany krąg nowego wówczas dyr. art. Teatru Osterwy Krzysztofa Babickiego). Chodzi przede wszystkim o to, że uważam Hades za jedno z najważniejszych miejsc kulturalnych Lublina przełomu dwóch stuleci, cudowne przez swą działalność dopełnienie propozycji instytucji funkcjonujących odrębnie powyżej, z którymi potrafił również pięknie współpracować. Musiało minąć sporo lat do momentu, gdy i władze miasta dostrzegły, że prywatna, za przeproszeniem, knajpa może być kulturotwórczym zarodnikiem, potęgą inwencji i zaradności wręcz nawiedzonych muzami właścicieli, co zaowocowało przyznaniem w 2007 (za rok poprzedni) Kawiarni Artystycznej H. Nagrody Miasta Lublin za Upowszechnianie Kultury. Ale – ilekroć to skonstatuję, chce mi się wyć z rozpaczy i płakać rzęsiściej niż za innymi upadłościami, takimi np. jak Spotkania Wokalistów – to się już nie wróci. Wbrew składanym gospodarzom obietnicom, w piwnicach hadesowych Hadesu już nie wytropimy. Dlatego zmuszę się do kondensacji, jak najkrótszego przypomnienia faktów, szczególnie tych, które już przez większość odbiorców kultury zostały zapomniane lub są im nieznane.

Wspomniałem już o Barze Kawowym III kat. Kopalnią wiedzy na temat podwalin klubu jest jego – wraz z Włodzimierzem Orzechowskim, bratem Janka, animatora baru, od lat mieszkającego w Kanadzie – współwłaściciel Leszek Cwalina. W Gazecie Towarzyskiej Hades #1 (27) z 1996 (działała od ’93, trafiając do domów wszystkich członków Klubu Towarzyskiego H. – wtedy jeszcze nie miałem z nią nic wspólnego) wspominał: „ Bar otworzyliśmy 11 listopada 1984, działał do 1990. Obsługiwaliśmy giełdy książek, płyt, dyskoteki, półmetki. W kwietniu 1990 (inna wersja, rok’89 – przyp. AM) przejęliśmy całe podziemia – otworzyliśmy Disco-Bar, który działał przez pół roku. 16 listopada tego roku rozpoczął działalność Klub Towarzyski Hades – restauracja, sala wystawowa i bilardowa. W kwietniu 1992 recital Ewy Bem zainaugurował działalność Kawiarni Artystycznej Hades”. W rozmowie Lecho dodaje dziś pikantne szczegóły. – Uruchomienie Disco-Baru ułatwiło otrzymane po 5 latach starań zezwolenie na sprzedaż alkoholu. 60% oferty stanowiły gotowe produkty – czeskie drażetki, guma do żucia Donald, węgierki w kulkach, do których przyczepił się Sanepid, twierdząc, że niebieski barwnik jest zakazany. A rzeczywiste przekąski (11%) stanowiły tosty – uśmiecha się jak zwykle powściągliwie. Dokłada też anegdotę o restauracji klubowej, w której nisze prowadzące z podziemi do 7 małych otworów okiennych, wg pomysłu Cezarego Michalca, w czasach mody na sztuczne kwiaty, wypełniały za szybami rośliny, utrzymywane nawet z pomocą dokładającego ręki do przedsięwzięcia Towarzystwa Miłośników Storczyków. Wspomina: – Goście nazywali je akwariami, chociaż wody w nich nie było. Przyjechał kiedyś na występ Stanisław Tym, zobaczył je i rzecze: „O! Rybki wam pozdychały” (kolejna Leszkowa kopalnia – właśnie anegdoty, setki ich na każdy podrzucony mu hadesowy temat).

Ja, piwosz, nie byłem klientem wciąż buszującym po menu restauracji, ale uwielbiałem, co najmniej, trzy potrawy: wszelkie odmiany tatara (nikt w Lublinie nie proponował wtedy takiej ich różnorodności), rozsławioną na cały kraj golonkę Grześkowiaka (Kazio tak dozował przepis na specjał, że dopiero po połączeniu sił z inną właścicielką spisu ingrediencji i sposobu przygotowania, potrafiłem wypichcić w domu coś hadesopodobnego, a uchodzę za dobrego kucharza) i ślimaki w domkach, które tak uwielbiam, że zamówiłem z H. do chałupy ileś porcji na obiad z okazji I komunii syna i… zżarłem je sam.

Jednak kultura – nazwijmy ją tak – kulinarna, pozostawała marginesem radości przebywania w tych wnętrzach. Clou stanowiło zawsze obcowanie z kulturą sensu stricte, wydarzeniami artystycznymi często, gęsto najwyższych lotów. Ich rosnącej przez lata masy prezentowanej w KAH nie sposób spisać dziś na wołowej skórze. Zatem tylko sygnalnie, nie bez obawy, że coś b. znaczącego pominę: 17 mgnień, – izwinitie, te miały miejsce w sowieckim serialu, a nasza impreza odbywała się zawsze jesienią – odsłon Hades Jazz Festiwalu, z takimi muzycznymi popisami, które wyrywały piszącego te słowa do tańca na stoliku kawiarni. Przeogromna ilość koncertów tego gatunku muzyki, odbywających się pomiędzy nimi. Dziesiątki spotkań z różnymi przejawami sztuki znad Sekwany i Loary, proponowanych przez od zawsze – dzięki szefowi, Kazimierzowi Deryło – współpracujący z Hadesem Alliance Francois UMCS. Ileś tam – trudno porachować – Piwnicznych Spotkań z Piosenką, które kreowali w latach 90. Marek Andrzejewski, już laureat (’94) Grand Prix Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie i lekarz Piotr du Chateau. Firmowa grupa, Lubelska Federacja Bardów, którą tam przytulono, a jej debiutancka płyta z 2000 nosi dopisek: „W Hadesie na żywo”, którą tworzyli – oprócz przywołanych powyżej Marka i Piotra – Jola Sip, Igor Jaszczuk, Jan Kondrak, Paweł Odorowicz (altówka), śp. Marcin Różycki oraz Vidas Svagzdys (gitara) i która się przez lata odwdzięczała gospdarzom nawet kilkoma rocznie nowymi programami owocującymi także nowymi albumami. Wzlot – chociaż nie lubiły tej żeńskie formy nazwy bard – „bardotek”, prezentujących się kilka razy Dzidki Muzolf, Jagody Nai (główna nagroda w Krakowie ex equo z Andrzejewskim) i Bazi Szot. Porywający cykl koncertów flamenco zespołu Por Fiesta. Ostatnie w bogatej karierze recitale śp. Kazimierza Grześkowiaka. Bardzo fajne, niekiedy porywające, przyciągające i osoby, które nie świadkowały dawnym wydarzeniom muzycznego Lublina, bodaj comiesięczne spotkania z występami Dino Patol Clubu, gromadzącego lubelskich seniorów jazzu, rocka, tzw. big-beatu i piosenki. Pierwsze kroki – satyryczny duch budynku i tu zastukał! – kabaretu Ani Mru-Mru i Smile’a. Wizyty największych gwiazd polskiej piosenki. Niepoliczalna wręcz liczba wystaw sztuki. Spora ilość Turniejów Nalewek, w których sukcesy odnosili swą smakowitą pigwówką i Cwalinowie. Pochodna tych imprez, kolejny znak firmowy, ekspozycje obrazów ze śledziem w głównej roli. Nowy, nieco postmodernistyczny wystrój hadesowych sal autorstwa Wiesława Jędruszczaka. Doroczne Sylwestry z punktem kulminacyjnym na wirydarzu, w tym taki, który się odbywał na wszystkich poziomach CK i Hadesu. Przyciągające tłumy dyskoteki zmilczę, bo to nie moja pasja, chyba, że szewska.

I właśnie to wszystko (lub prawie) się już nie wróci.

WZLOT – CK

Z historii: „W maju 1991 – uchwałą Rady Miejskiej – powołano do życia Centrum Kultury, łączące w sobie Lubelskie Studio Teatralne i Lubelski Dom Kultury. Stało się ono jedyną w Lublinie instytucją legitymującą się tak szerokim zakresem kulturalnych działań”. Zamierzam, podobnie jak w przypadku i tak b. rozbudowanej powyższej dygresji, potraktować proponowaną przez CeK działalność wysoce symbolicznie, chociażby dlatego, że jest świeża, pamiętana przez gros jej odbiorców, a – jak mawia klasyk – „koń jaki jest, każdy widzi”. Nim to jednak nastąpi, trzeba wydostać się poza mury zbytku przy Peowiaków 12 i powrócić do pewnego epizodu z udziałem wymienionej kilka linijek wyżej instytucji.

W prowadzonym przez Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN „Leksykonie Lublin” czytamy: ” Lubelskie Studio Teatralne było instytucją miejską istniejącą od grudnia 1986. Jego siedzibą była Brama Grodzka. Działały tu cztery teatry: Teatr Wizji i Ruchu, Scena 6, Teatr Provisorium i Grupa Chwilowa. Pierwszym dyrektorem LST był Sławomir Jankowski i pełnił tę funkcję do roku 1989. Jego miejsce zajął Aleksander Szpecht, który kierował LST do 1991”. Wszystko się niby zgadza, ale pamięć jest ułomna. Może dlatego wspominany tu już kilkakrotnie Jan Twardowski, ówczesny szef miejskiej kultury, twierdzi, że LST było instytucją wojewódzką i to on, znając sytuację grup wymanewrowanych z Chatki (sam działał w pierwszym Provisorium, jeszcze przed trwającą do dziś epoką Opryńskiego) i już od 2 lat przytulonych przez LDK, poszedł do dyr. kultury wojewódzkiej Edwarda Balawejdera i nakłonił go, żeby przekazał ją miastu. Prawdopodobnie chodzi jedynie o kierowany przez Jerzego Leszczyńskiego TWiR, który samodzielnie działał w Bramie Grodzkiej, podlegając tamtej władzy. Miasto natomiast spowodowało, że zmieściły się jeszcze kolejne 3 podmioty teatralne. A że pamięć potrafi być dziurawa świadczy i to, że wielu z mych rozmówców uparcie twierdzi, iż w strukturze LST znalazła się też stworzona przez Mirosława Olszówkę, mima u Leszczyńskiego, Scena Ruchu. A oni, razem z Małgorzatą Mazurkiewicz (też świetnym mimem) „tylko” mieszkali na zagrzybionym poddaszu kamienicy przylegającej do Bramy.

Tak czy owak, Szpecht powrócił do miejsca swych zawodowych korzeni i awansował na dyrektor już ogromnej instytucji, jaką stał się CeK i sprowadził za sobą z powrotem wędrujące przez większość poprzedniej dekady teatry. To był, patrząc z perspektywy czasu, świetny ruch, jakkolwiek po zmianach ustrojowych ukształtowani na oporze wobec systemu komunistycznego artyści w dużej masie poczuli twórczą niemoc. Opryńskiego opuścili – z jednym chlubnym wyjątkiem wiernego do dziś idei tego teatru Jacka Brzezińskiego – jego aktorzy; reżyserował w poznańskich Ósemkach, a nie u siebie. Borowiec i Jerzy Lużyński, prowadzący Chwilową (ironia nazwy bije teraz w oczy) poczuli ostatnie iskierki sukcesu jeszcze przed powstaniem CK, w Edynburgu na Fringe’u w ’91. Kowalczyk odcinał kupony dawnej świetności wznowieniami, aż poszedł w inną działalność. Ale przychodzili do CK kolejni artyści, starzy, nawet kręcąc nosem, wiele uczyli się od młodych. Skryty wciąż w zaciszu swego gabinetu, pozornie wyautowany Olek Szpecht okazał się mistrzem nie tyle mimikry, co dyskretnego sterowania całą tą machiną. To teatry cekowskie przysporzyły – obok działającej od ponad 20 lat Galerii Białej, prowadzonej dzielnie przez Annę NawrotJana Grykę, ale i nie tylko one – artystycznej sławy Lublinowi.

Reasumując w, jak zapowiedziałem, sygnalny sposób: Ogromnym dobrodziejstwem okazało się połączenie w połowie ostatniej dekady XX w. sił Provisorium i Kompani Teatr, powołanej prywatnie do życia przez dużo młodszych od Janusza, opuszczających repertuarowy Teatr Andersena aktorów, a światowy sukces „Ferdydurke” (i nieco mniejszy kilku innych wspólnych spektakli) najlepiej temu zaświadcza, bo Opryński jako twórca się odrodził. Podobnie dobrym ruchem był powrót do tradycji Studenckich Konfrontacji Teatralnych z końca lat 70. i począteczku 80., i stworzenie Międzynarodowego Festiwalu także o nazwie Konfrontacje Teatralne – twórcy uczyli się, jak to robią inni, widzowie też mieli korzyści, a impreza, po latach pewnej zadyszki, nabiera coraz ciekawszych barw. Strzałem w dziesiątkę okazało się również zaciśnięcie więzów z Grupą Tańca Współczesnego PL Hanny Strzemieckiej, nie dosyć, że wyrośli z niej artyści stworzyli w CK ciekawy niemal w każdej premierze Lubelski Teatr Tańca, to także Międzynarodowe Lubelskie Spotkania Teatrów Tańca, tylko odrobinę młodsze od Konfrontacji, bo w ub. roku odbyła się 15 edycja i kto wie, czy programowo nie ciekawsze od tych ze sztukami dramatycznymi, w każdym razie o światowym zasięgu i po całym globie roznoszącym sławę miasta nad Bystrzycą, jako jednego z najbardziej znaczących ośrodków tej sztuki (poniekąd z niego wywodzi się Teatr Maat Tomasza Bazana, kolejny – nie przez wszystkich chętnie wąchany, ale chętnie oglądany – z kwiatów bujnego ogrodu Melpomeny i Terpsychory, uprawianego w CK). Bujnego, bo aktem odwagi było zaproszenie do pracy następnych zadziornych, rozsadzanych ambicją twórców, nieokiełznanego

Łukasza Witt – Michałowskiego, który po doświadczeniach z teatrem prywatnym i spektaklu w Areszcie Śledczym, stworzył przy Peowiaków Scenę Prapremier InVitro (zaraz otworzył się mieszek z sukcesami) i mającego problemy ze swą nieprawdopodobną erudycją i kopą talentów artystycznych Pawła Passiniego, który przywiózł do L. z Dolnego Śląska swój neTTheatre, jednak to i on dołącza osiągnięciami swych produkcji do wianuszka sławy CK ze stolicy (to nie mój pomysł) Polski B. No i mamy jeszcze jeden festiwal o dziejach nieco krótszych niż wzmiankowane, ale też o 8-letniej historii, prowadzony od początku przez Witolda Mazurkiewicza, aktora i reżysera z Kompanii Teatr, Festiwal Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi i szkoda (nam, bo zapewne nie jemu), że został dyrektorem teatru w rodzinnym mieście Bielsko-Biała a w CK wziął bezpłatny roczny urlop, bowiem ostatnia, Słodko-Gorzka odsłona imprezy świadczyła dobitnie o przełamaniu kilkuletniej niemocy.

(…)

Wiem. Dziennikarstwo to nie jest fach sprawiedliwy. Przykro mi, że pominięte zostały w tej story całe zastępy oddających swe serce dla Centrum jego pracowników, różnych, często mniej mi znanych komórek, których działalności nie znam, bo na przygotowane przez nie wydarzenia nie chadzam. Ale przecież i napisałem dziesiątki recenzji z koncertów, występów i festiwalopodobnych imprez sprowadzanych przez Barbarę Luszawską i pracowników kierowanego przez nią Działu Impresaryjnego, do których należał nawet obecny mój dowódca, sekretarz redakcji ZOOMa Lesław Skwarski. Cóż, mam tylko dwa usprawiedliwienia. Jedno, że nie chciałbym, żeby ktoś czytający ten tasiemiec, tak jak ja kończąc pisać po całej nocy o 10 rano, nie zasypiał nad nim na siedząco. Drugie należy do bardziej okrutnych. Jestem przede wszystkim krytykiem teatralnym i na teatrach koncentruję swą uwagę, bowiem „bliższa koszula ciału”. Zresztą na podobnej niecnej zasadzie, pominąłem w zapisie wieloletnią obecność w powizytkowskim zabytku, w sąsiedztwie z instytucjami kulturalnymi dominującymi swym rozmachem, Miejskiej Biblioteki Publicznej im. H. Łopacińskiego. Sorry!

EPILOG

Nie będzie takiego. Nastąpi ciąg dalszy w pięknie zrenowowanych włościach Centrum Kultury.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: