Energia, radość i dęciaki

Refleksja podstawowa po zakończeniu czwartej edycji Art’n’Music Festival Inne Brzmienia. Powinno się ozłocić Darka Filka Filozofa (przede wszystkim, bo to jego firma była organizatorem) i Janka Taraszkiewicza. Za to, że – po pierwsze – swym uporem, graniczącym z desperacją, oprowadzili do tego, iż ta odsłona imprezy osieroconej przez jej twórcę, śp. Mirka Olszówkę,w ogóle ujrzała światło dzienne, a dokładnie nokturnowe (nie mylić z minorowym!). I – po wtóre – „na okoliczność” tego, że kształtowanym w ogromnym tempie i pod presją upływającego czasu programem odnieśli – wbrew proroctwom malkontentów, skacząc nad rzucanymi pod nogi kłodami – fantastyczny sukces, proponując na Starym Mieście lublinianom i gościom z całej Polski (a tak!) pięć niezpomnianych wieczorów. Monumencik (na miarę filigranowości tej Damy) z odpowiednią pozłotą, należy się też Małgosi Mazurkiewicz, żonie Mirka (jakoś nie potrafię wyartykułować słowa „wdowie”) za danie – ostatecznie – przyzwolenia na kontynuowanie dzieła podjętego przez jej męża, artystę, menadżera, impresario, animatora i – należy przyznać – wizjonera.

Jestem dosyć blisko organizatorów Innych Brzmień i wiem z jak trudną materią przyszło im się zmagać. Kazdy rasowy, ambitny festiwal często – i to najlepsza opcja – planuje się nawet wcześniej niż rok od zakończenia jego poprzedniego wydania. Mirek, nim Opatrzność zabrała go w listopadzie ub. roku do Lepszego Świata, miał już dokładną wizję tej edycji #4. Nie dość tego. Podpisał wstępne (no, może przedwstępne) umowy z zapraszanymi zespołami. Na początku bieżącego roku, w okolicach lutego, najwyżej marca, zaczęły one, z braku kolejnych kroków i odpowiednich podpisów, czyli ostatecznych ustaleń, wygasać. A literalnej decyzji o kontynuowaniu festiwalu wciąż było brak. Filek, gdzieś od 20 lat współpracował z Olszówką jako oświetleniowiec proponowanych przez Mirka koncertów i projektów, z czasem stając się, jako firma Filek Art, głównym fachowcem w tej dziedzinie zespołu VooVoo i tak słynnych już dziś tras jak Męska Muzyka (na drugi dzień po Brzmieniach wyjechał już do Żywca przygotowywać występ, który odbędzie się bodaj jutro). Janek, dziennikarz muzyczny Radia Centrum, były członek bębniarskiej ekipy Sambasim, znany też jako DJ Ya-Neck, miał za sobą pracę przy – jak pamiętam jednej, poprzedniej odsłonie IB jako producent wykonawczy. Teraz panowie stanęli przed zupełnie innym (pardon za zbieżność z nazwą festiwalu) wyzwaniem. Nie będę się zagłębiał w temat, bo nawet nie wiem, czy by sobie tego życzyli, ale było to stąpanie, jeśli nie po polu minowym, to totalnej niepewności. Czy – a to tylko cegiełki z muru, przed którym stanęli – np. główny sponsor, PGE, zaakceptuje program w zaproponowanym przez nich kształcie i nie wycofa się z finansowania przedsięwzięcia? Albo czy np. patronem medialnym zechce pozostać tak ceniona przez młodzież w ieku od kilkunastu do kilkudziesięciu lat, kultowa dla fanów dobrej muzyki radiowa Trójka. Itd. Itp. Dokonał się prawdziwy cud. Wszystko (lub prawie wszystko) się udało!

Następne cuda miały już miejsce pod lubelskim, staromiejskim niebem. W które na finał festiwalu wzniosły się w sposób rozklejający duszę na cząsteczki fantasmagoryczne lampiony z ogieńkami podpalanymi przez publiczność. Wszak słane – nikt tego nie wypowiedział, więc przepraszam za prostolinijność z okolic prymitywizmu – za gwiazdy, za galaktyki do Mirka w dowód wdzięczności za uszlachetnienie naszych doznań artystycznych Innymi Brzmieniami. Pierwszy z cudów był dziełem właśnie Jego. Głęboko w to wierzę, jak od półtora dekady, w to, że inny odeszły gigant Sztuki, Iga Wachowiak, b. dyrektor Kaniorowców i Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych, załatwia u Pana Boga dobrą pogodę kolejnym edycjom (zobaczymy od niedzieli, jaka będzie w tym roku) tego plenerowego festiwalu z Ogrodu Saskiego. Pamiętamy jak koszmarny temperaturowo lipiec poprzedzał Art’n’Music Festival 2011. Zdaje się, że poprawiło się w tym zględzie w przededniu inauguracji. Palec boży, podanimowany przez Mirka, już zaczął działać. Ale to, co napowyczyniał w miniony piątek, w dniu otwarcia, było majstersztykiem na miarę jego talentów. Zapanowała straszliwa duchota i w powietrzu wisiała burza. Zaiste, nadeszła! Ale ok. 19 h., na półtorej godziny przed pierwszym koncertem. W ciągu kilku, może kilkunastu minut gwałtownej zlewy powietrze tak cudownie (właśnie!) się oczyściło, że w gorącym tyglu Rynku przed estradą ustawioną znowu, jak zwykle na tle Bramy Trynitarskiej dało się żyć. I oddychać. Później już nie spadła ani kropla deszczu. Można powiedzieć, że nie spadła do końca festiwalu, bo te nieliczne wypatrzyli wyłącznie – znowu! – niepoprawni malkontenci. Mirkowa misja u Stwórcy sę udała. Swą robotę pięknie wykonał. Na dzień dobry mógł zaszaleć Jan Trebunia-Tutka z projektem, który zaowocował płytą Góry w sercu.

Dla mnie od tego startu, co szybko się sprawdziło, stał się to – co podkreśla tytył tego wpisu – festiwal energii, radości i uwielbianych przeze mnie dęciaków U górala Trebuni, specjalisty od łączenia brzmień podhalańskich z reggae’wymi, dubowymi czy jazzowymi z czasów najlepszych bigbandów. było tego na garści (klasyczny, trzyosobowy skład). I nie tak ważne, że grająca po nich Sedativa z namaszczonym Jamajką (nagrania w studio założonym przez Boba Marleya!) wokalistką Dawidem Portaszem (pierwszy raz w naszym mieście!) takiego instrumentarium nie posiadała, bo i tak zdołała odbiorców kapitalnie rozkołysać i porwać.

Jednak to, co się stało następnego, dla piszącego te słowa, oraz, wg licznych świadectw, dla wielu innych festiwalowiczów, kulminacyjnego, najlepszego dnia tegorocznych Innych Brzmień przechodziło wszelkie.najśmielsze, wyobrażalne oczekiwania! Musiało nawet rozbudzić kogucika, który na Trynitarce w tle nie na wietrze furkotał (Czechowicz – dziś w lipcową pełnię kolejny spacer za Wędrowcem z Poematu o mieście Lublinie), tylko zapewne w muzycznym transie, który nie mógł się nie udzielić „wszelkim stworzeniom dużym i małym” w promieniu słyszalności muzyki. Może wręcz – to chwila marzeń – pani puszysta, pamiętająca czasy komuny, okładająca ongiś Mirka anatemą za jego niecne sprawki, miała wreszcie chwilę radochy ze swego -równie obłych kształtów – starego, który poskakiwał z niespotykaną u niego od lekcji w-f w podstawówce (i chwatit’!) częstotliwością w rytm Kalinki czy Wychadiła na bierieg Kaiusza? Sprawcą stała się nadenergetyczna, zaledwie 7-osobowa kapela Russkaja, o korzeniach moskiewskich z obecną siedzibą austriacką we Widniu, sorry, jednak w Linzu.

Siłą napędową tej muzycznej wirówki jest charyzmatyczny Georgij Aleksandrowicz Makazaria. To ekstremalne połączenie Demisa Roussosa (monumentalna postura i siła głosu) z naszym Rudim Schubertem z czasów najlepszej formy (żywiołowość grubasa i dowcip) z domieszką indywidualnych ingredincji (tłumaczka zespołu była porażona wyrysem jego oczu, który sprawia, że wygląda jak ikona Pana Naszego). Wokalista, który sięga też po gitarę, a śpiew wzmacnia niekiedy przy pomocy kazoo (pierwszy z elementów dęciaków), rodzaju membranowego fleta, ktory nadaje głosowi zabarwienie nosowe, wkracza na scenę wznosząc oburącz czerwony tiul sowieckiej flagi. Wbija w grunt odbiorców potęgą brzmienia słynnej pieśnia z czasów – jak to oni nazywali – wojny ojczyżnianej (specialite de la maison Chóru Aleksandrowa: Eta wojna!!!). A ponieważ zmienia natychmiast nastrój, przechodząc do wspólnej zabawy, orientujemy się, że zespół korzystający z cygańskich brzmień kapel z Bałkanów zaczyna się bawić konwencjami muzycznej rosyjskiej kultury, czyni pyszna żarty, znajdując w tym napęd do owej wspólnej zabawy. Jak oni to robią! Stąd te odwołania do tak dobrze zakodowanej w naszeych głowach, wspomnianej Kalinki i innych ruskich evergreenów. Stąd niemiłosierna energia natchnionej, jeśli nie nawiedzonej skrzypaczki Antoniny Georgijew, szczupleńkiej jak nitka, z wagą gdzieś z 1/5 wobec ok. 120-kilogramowego lidera. Stąd wystarczający niemal za całą sekcję dętą (jednak z saksofonami i owym kazoo) głos zadziwiającego instrumentu, jakby połączenia kornetu z waltornią (odścigałem, jak mówi pewna Piękna Dama, że Hans-Georg Gutternigg, gra na czymś co się – cokolwiek to znaczy – nazywa się Schagerl HG-Phone, „Potete” model. Russkaja doprowadziła widzów do szczytów egzaltacji. Potrafiła nawet, co widziałem pierwszy i może jedyny raz w życiu – sprawić, że pod wpływek jej przeboju o traktorze publiczność wpadła w oszlały pęd gonitwy wkół widowni na tyłach Trybunału Koronnego.

I wtedy, gdy wdawało, że już nikt nie zdoła tak powodować odbiorcami, wkroczyła – ba! – wtargnęła na estradę dwunastka nakręcanych podobną energią Meksykanów, czyli Los De Abajo. Określa się ich muzykę jak salsa punk, może i adekwatnie, acz nie da się w tym muzycznym tyglu, znowu z użyciem natchnionej sekcji dęciaków i popisem wokalistki o temperamencie Cher czy Tiny Turner, tylko rubensowsko bardziej kształtnej niż te dwie razem wzięte, nie zauważyć pobliskich, karaibskich wpływów ska czy reggae. To ona wykrzykiwała z estrady o polskim odkryciu zespołu: Żubrówka i poprowadziła kolegów na finał w tłum rozanielonych tym widzów. Ochroniarze wpali w popłoch. Nie wiedzieli jk na ten „skandal” reagować, bo musieli mieć pierwszy raz w życiu do czynienia z takim excesem!

Powinienem jescze pozachwycać się występującym następnego dnia francuskim zaledwie kwartetem Watcha Clan (sorry, więc bez dęciaków) o – dzięki mądrej elektronice – brzmieniu orkiestry, ale widzę, że ten raport zauroczonego audiatora, świadka wydarzeń przerasta granize przyzwoitości. Powiem tylko, że

w śpiewie kolejnej nawiedzonej nadenergią wokalistki i… tancerki Sisty K., która w ramach uprawianej przez zespół muzyki śpiewała też po hebrajsku odkrywałem zadziwiające jak na Francję (przypominam, u nas zadomowili sie tzw. Żydzi aszkenazyjscy, tam głównie – wywodzący się z Hiszpanii sefarsyjscy) wływy naszego wschodnioeuropejskiego chasydyzmu s nawet przypisanego do naszych terenów języka jidisz. Prawdziwie wzruszające. W sąsiedniej, filosemickiej Mandragorze Francuzi mieli prawo się poczuć jak u siebie.

Natomiast mogę jedynie wyrazić żal, że tak oczekiwany ostatni na plenerowej scenie gość z Macedonii (wyglądało, że to będzie wydarzenie Innych Brzmień) Kirił Dżajkovski przyjechał z okrojoną aż o pieć osób Sedzuk Orchestrą. I cóż z tego, że, jak to ujęła recenzentka z GW, „Ras Tweed, który wystąpił z Kirilem i Sedzuk Orchestrą nie miał problemów z zachęceniem publiczności do tańca”, skoro zabrakło dęciaków?

Bez bicia przyznam się również do grzechu zaniechania wobec poniedziałkowego, zamkniętego (zaproszenia) koncertu Johna Portera w Teatrze Andersena. Bardzo źle przeżywam przebywanie w dusznych, zamkniętych salach, a kierowany wieloletnim doświadczniem wiedziałem czego mogę się spdziewać w tej salce na 150 miejsc i ponoć ani nic się nie omyliłem. Moze mi to wybaczy Mr John, grający akurat bluesa, ktorego bardzo kocham, Wymarzył on sobie jednak koncert kameralny, a takiej, nieco większej sali, póki co, na Starym Mieście, bazie i istocie Innych Brzmień, nie mamy (podobnie jak na Kodach, feralna okazała się niemożność zkorzystania z renowowanego klasztornego wirydarza oo. Dominikanów tuż przy Andersenie).

Podobnie zamknięty charakter miał wtorkowy, finałowy koncert VooVoo akustycznie w bazylice Dominikanów, poprzedzony sympatyvznym, pozbawionym zadęcia i martyrologii, a raczej naładowanym pysznymi anegdotami spotkaniem Mirek Olszówka we wspomnieniach przyjaciół. Nie było to requiem, ktrego możemy się spodziwać w listopadzie w rocznicę śmieci wieloletniego manadżera kultowej dziś kapeli. Wojtek Waglewski, Mateo Pośpieszalski. Karim Martusewicz wraz z nowym perkusistą (niech mi wybaczy młodzian, że nie znam jeszcze jego nazwiska), następcą zabranego przez Mirka w Niebiesi Piotrka Stopy Żyżelewicza oraz lubelskim Ladies String Quartet, Zabrzmiały największe hity z Mirkowej, wyboistej czasami, a tak owocnej we wspaniał przedsięzięcia drogi z VooVoo: zaniechane od dawna Łobi Dabi, Człowiek wózków, temat z niezapomnianego średnimetrażowego filmy Mariusza Malca (zralizował też dla Teatru TV Ferdydurke Provisorium i Kompanii Teatr), Jak gdyby nigdy nic, zgoła symboliczne, przynajmniej w tytule Pa i do widzenia czy Flota Zjednoczonych Sił. Głównym zajęciem słuchającego, szczególnie tego, ktory towarzyszył od lat poczynaniom Mirosława Olszówki, było obcieranie łez potoczyście spływających po policzku, hamowanie dławiacych gardło wzruszeń, żeby nie doszło do publicznej kompromitacji. A tak gdzieś pomiędzy – podziwianie roboty Kzysia Głębockiego, nagłośnieniowca z naszego Hadesu i Teatru Muzycznego, którego talent oczywiście odkrył całkiem niedawno Mirek i natychmiast przyfastrygował go do działań VooVoo. Kościół dominikański ma wspaniałą akustykę wiekowych zbytków przy popisach stricte akustycznych, organistów czy śpiewających bez mikrofonów chórów. Prg się zaczyna po wprowadzeniu koniecznego jednak przy takich tłumach nagośnienia. Krzysiek w sposób czaerodziejsko-ekwilibrystyczny potrafił we wtoek opanować podsklepieniowe odbicia i różne inne niespodzianki zacnego zabytku. Ale kiedy na bis tylko Wojtek i Mateo zagrali utwór Język, gęba, strój, technika poszła w odstawkę i znowu przyszło powrócić do opanowania spadających na kolana śloz, efektu końcowej konstataji przyjació Mirka, że „liczy się nie tylko dziś czy jutro”. Potem Darek i Janek z wyskości dominikańskiego prezbiterium (ołtarz zakryty dla robót renowacyjnych, może dobrze, bo nie cierpię tego empirowego pryszcza na średniowieczno-renesansowo-barokowym ciele tej fascynującej światyni) podziękowali pięknie „zjednoczony siłom” wspierających ich w szaleńczej desperacji i zaprosii na Plac Po Farze na puszczanie w czyściutkie niebo spomnianych lampionów.

I tu można by po całej nocy odtwarzanai wydarzeń 4.Innych Brzmień zakończyć. Ale………

Jak się już rzekło. Jestem dosyć bliski organizatorow i wspirającej ich załogi. Może warto nas entuzjazm wbecz festiwalu wesprzeć także opiniami przyjmujących go – jak się okazuje – występujących artystów? Mam kilka takich perełek w na podorędziu. Zacytujmy.

Los de Abajo (z wielu ust):

– Graliśmy w Glostenbury (jeden z najważniejszych festiwali europejskich, a może i na świecie – przyp. AM), ale tu macie lepszą publikę.

– To był najlepszy koncet na tej trasie (bejmował dotychczas m.in. francuskie La Roche Posay, katalońskie stolice Geronę i Barcelone, holenderski Tilburg, i Amsterdam, belgijskie Bree i Hamburg – przyp. j.w.).

– Chcemy tu wrócić!

– Polki są przepiękne

– Żubrówka! – rzecz jasna.

Watcha Klan:

– To niespotykane! Widać, że wszyscy, ale to wszyscy, którzy pracują przy festiwalu, obsługa, technika, organizatorzy, robią to z ogromną miłością.

– Tobył nas pierwszy koncert w Polsce i bardzo nam się podobało. Skoro widowni też, to dobrze, bo grunt to zrobić dobre wrażenie.

Kirił Dzajkowski:

– Nigdy nie słyszałem o tym mieści i teraz jest la mnie odkryciem. Jest piękne. Macie świetne miejsce na festiwal,

– Widownia była cudowna. Pod koniec węcz wystrzelio. Gdybym mógł (organizatorzy ze względu na umowę z mieszkańcami Starówy co do końców koncertów, poprosili go o to – – przyp. znowu ja), grałbym jescze godzinę i qicej dłużej.

Wystarczy moi drodzy malkontenci?

To na koniec coś z okolic najprawdziwszych emocji.

Artyści meksykańscy z Los de Abajo, przybywając do Lublina wcześniej, zdążyli przed swym występem obejrzećte z pierwszego dnia od drugiej strony estrady, wtapiająć s ie rozentuzjazmowna publiczność. Chyba wtedy podjeli decyzję, ze na finał swego koncertu zejdą (ten popłoch ochroniarzy) na dół do widzów. Tak uczynuil, tańcząc wśród mrowia porwanych wydarzeniem W tym czasie prowadzący od początki Innych Brzmień koncerty Jan Chojnacki z Trójki wkroczył na scenę, a za nim duża część jej obsługi ( – Jest to pierwszy przypadek w historii, że estradę fesiwalowalową aneksjonją ludzie z back stage – skomentowała czujnie jedna z wolontariuszek). Filmowali, razem z red. Chojnackim na dostępne aparaty i komórki eksplozję festiwalowych porywów i meksykańskiej balangi.

Wkrótce ktoś… Nie ktoś – Filek, dostrzegł, że Pan Janek, zahartowany bojami na dziesiątkach, jeśli nie setkach muzycznych festiwali od dekad siedzi na schodkach i kryje twarz w dłoniach. Gdy je na chwile oderwał na chwilę, okazało się, że oczy jego i policzki nie były suche. Wyszeptał jedynie: – Boże. Jakie to było piękne?

I to jest najlepsza recenzja Innych Brzmień A.D.2011. Lepszej nie znajdziecie!

 

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: