Eviva Krysia!

Stanowczo wolę tę formę. Bo jak mi ktoś zapowiada koncert jubileuszowy mej ulubionej artystki, z którą wciąż bez trudności się spotykam w różnych codziennych sytuacjach, komunikując, że Krystyna viva!, to ja się odrobinę obruszam, albowiem – doprawdy! – wiem, że Krysia żyje. I to jak! Z całą swą energią. Piętrami sił witalnych smakowitymi jak w tenże sposób układany tort, powiedzmy Sachera. Uśmiechem, którym nie tylko obdarza, ale i zaraża krążące wokół niej towarzystwo. Ciepłem przyjaźni, jaką trafić dziś się da, co najwyżej w wykopaliskach…

Natomiast nigdy nie za mało życzeń, żeby Krysia Szydłowska żyła nam jak najdłużej. Jak ta wychwalana pod niebiosa przez mistrza Przerwę Tetmajera – trudno, podrzucę tytuł zastępom apoetycznym: Eviva l’arte! – sztuka. Tym bardziej, że wiersz z końca XIX wieku, gdy był sui generis hymnem młodych artystów o nonkorfomistycznym zacięciu, jakoś dziwnie rymuje się mi (wcale nie częstochowsko!) z wizerunkiem naszej damy czującej się świetnie w objęciach drugiej dekady XXI stulecia. Jak mi ktoś wskaże artyst(k)ę , która (y) stanowi lepszy przykład przynależeności do – pardon! – lubelskiej bohemy, jestem w stanie postawić mu już dziś dobre piwo. A nawet pięć!

Wszystko pozostałe w ulotkowych i afiszowych zapowiedziach koncertu jubileuszowego Krystyny Szydłowskiej oraz w nim samym okazało się szczytem elegancji. Tak wielkiej, że organizujący wczorajsze (środa 23 marca 2011) wydarzenie Dom Kultury LSM, działający przy ul. Konrada Wallenroda 4a, nie ujawnił w anonsach, iż chodzi o 30-lecie pracy artystycznej Krystyny w Lublinie, dokładnie w naszym Teatrze Muzycznym (nieobecność dyrekcji odnotowana). Na scenie także pięknie owijano to w bawełnę, szczęściem typu: „cotton 100%”. Obowiązywał również rudymentarna zasada benefisów, że zaproszeni na estradę goście nie mają prawa przebić gwiazdy wieczoru. Słusznie! Tenor Paweł Stanisław Wrona i baryton Jakub Gąśka podeszli do zadania z pełnym zrozumieniem, podobnie jak prowadzący wieczór, spełniający rolę autorów scenariusz i reżyserów Mariola Zagojska i Ryszard Zarewicz. Zapewne tylko przez przypadek wyróżniał się akompaniament pianistów Alesi Aleksandrowicz, Jacka Abramowicza, Alfreda Kędziory oraz – z wyjątkiem indywidualnego popisu, bo przysypiać przy Czardaszu Monthiego to absolutny ewenement – skrzypaczki Natalii Nikotyny-Kozub.

A Krysia szalała. Cudownie! W trzech (czterech?) kreacjach. Przynależnych, odpowiednich (Maciej Zembaty mawiał: adekwatnych) do repertuaru. Operetkowego. Utworów z niezapomnianego programu stworzonego dla niej przez Abramowicza i śp. Zbyszka Staweckiego. Piosenek z 20-lecia międzywojennego. I hitów musicalowych.

To są przepiękne chwile. Gdy człowiek ma wrażenie, że coś śpiewane jest tylko do niego. Dla niego. Siedziałem przez przypadek (pełniusieńka sala, ktoś zostawił miejsce spóźnialskiemu) w pierwszym rzędzie. Krystyna z wyżyn estrady kierowała wzrok najwyraźniej tylko na mnie. Mrugając nawet (omamy?) porozumiewawczo. I sączyłą z tą swoją nieprawdopodobną dykcją, porównywalną jedynie do takich przedwojennych gwiazd, jak wykonawczyni tego przeboju,Müllera i Schlechtera, boska Hanka Ordonówna:
Trudno, gdy człowiek zakochany,
To chodzi jak pijany
I wszędzie widzi jedną postać drogą cudną.
Trudno, gdy przyjdzie ta tęsknota
I serce Ci omota,
Bo nie poradzisz nic.

Kocham Cię Krysiu! Ale i też – w swojej przepięknej tolerancji dla ludzi – wiesz, o co, o Kogo chodzi. Czy to tak bardzo złe, że w ten sposób będę kojarzył, wspominał Twój wiosenny, sercom dajaccy nadzieję benefis?

Tobie zaś życzenie najszczersze:

PO PROSTU BĄDŹ!

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: