Feerie Buffo

Nie jest zapewne Janusz Józefowicz na tyle złośliwy żeby przywozić swoje produkcje do Lublina w celach instruktażowych, to znaczy pokazywać innym jak się robi show z fikającymi nogami panienkami, tańczącymi wokalistami i sprawnym w każdym elemencie rewiowej sztuki zespołem aktorskim. Nie jest, bo i dawno z naszego miasta wyemigrował, nie wie czym w tym względzie raczą publiczność tutejsze sceny profesjonalne, a i jest – podejrzewam – artystą na tyle skromnym, że podobny pomysł nie przyszedłby mu do głowy. Natomiast nie od rzeczy by było rozesłanie po lubelskich siedzibach muz specjalnych wici, że aktorom, reżyserom, a już osobliwie choreografom, nadarza się niezbyt częsta okazja obejrzenia roboty fachowca co się zowie i pobrania lekcji. Pokory – przede wszystkim.

Niestety na popisach warszawskiego Studio Buffo, które w ramach Lubelskiej Premiery Teatralnej pokazało dwukrotnie w poniedziałek składankę Tyle miłości na scenie Teatru Osterwy, środowisko artystyczne reprezentowane było śladowo i nawet obecność Włodzimierza Wiszniewskiego jest mało pocieszająca, bo trudno wymagać od naszego kandydata do roli Zagłoby żeby fikał koziołki i stepował w rytm przeboju Cztery nogi (gdybym ja miał). Okazja został zmarnowana. Przyjdzie nam zaraz po świętach wrócić do naszej przaśnej rzeczywistości rozrywkowej, przez teatry wszak też uprawianej.

Zespół Józefowicza do miana teatru nawet w nazwie nie próbuje pretendować (co już czyni firma Andrzeja Strzeleckiego, dopełniając nazwę wyjaśnieniem o rozrywkowym jego teatru charakterze). Studio Buffo jest czymś w rodzaju przedwojennego tingel-tangla w jego skończenie profesjonalnej formie. Głównymi składowymi jego sukcesu są: niebywała inwencja choreograficzna i równie feeryczne pomysły inscenizacyjne uzupełnione o absolutną sprawność zespołu wykonawców. Nawet jeśli solistom głosu nie staje (oprócz Katarzyny Groniec trudno tu znaleźć wybitne indywidualności interpretatorskie), to „zgubione” zostanie to w chórkach, wielogłosach brzmiących zdecydowanie bardziej wyraziście, jeśli nie wręcz szałowo.

Józefowicz nie sili się też na wielką rewię w pamiętnym z telewizji stylu „gwiazdy i schody”. Proponuje bezpretensjonalną, czasem sentymentalną, innym razem bardzo zabawną wędrówkę pośród przedwojennych przebojów. A że te są na ogół evergreenami, a że niemal każdy Polak zna szlagworty w rodzaju: Powróćmy jak za dawnych lat, Już nie zapomnisz mnie czy Nie kochac w taką noc to grzech, a że ich melodie Polak wysysa z mlekiem matki, a że o tekstach o tak nieprzemijającym wdzięku można dziś jedynie śnić – wszystko to decyduje o powodzeniu przedsięwzięcia. Ale o jego pełnym sukcesie zadecydują dopiero wspomniane walory inscenizacyjno – wykonawcze.

Jest w Tyle miłości kilka kapitalnych pomysłów, z występującym (i współwystępującym!) na ekranie Piotrem Machalicą na czele. Chyba jeszcze nikt w polskim teatrze nie wykorzystał projekcji filmowej jako środka wyrazu tak w pełni partnerskiego z żywym planem. Media fantastycznie się dopełniają. Nie dosyć, że aktor z ekranu może tańczyć i śpiewać razem z zespołem obecnym na scenie, to „odbiera” pocałunek czy jakiś rekwizyt (kapelusz). Na przeźroczystym ekranie pojawiają się też elementy scenografii (ot, chociażby balkon czy dodatkowe schody) i fragmenty starych filmów, z których czerpano przeboje. Jest również tiulowy ekran swoistą soczewką rozmiękczającą obraz z aktorami działającymi za nim. Jest wreszcie „przechwytywaczem” laserowych rysunków dopełniających scenografię i komentujących akcję. Zabawa staje się pyszna gdy nad kwartetem rewlersów śpiewającym On nie powróci już pojawia się aureola a nad aktorką wyznającą Ja się boje sama spać – galopujący rogacz.

Reszta jest już dziełem nieposkromionej inwencji reżysera i choreografa w jednej osobie i sprawności zespołu. Kilka numerów z tej rewii wejdzie zapewne do kanonu chwytów teatrów rozrywkowych. Największą radość budzą skecze spreparowane jako ilustracja treści przeboju, wręcz literalna lub a rebours. Jak się nie cieszyć, skoro się okaże, że solista śpiewający o miłości budzi się wśród czterech osiłków, w innej piosence role żeńskie odtańczą panowie w ramionach… mężczyzn (swoją drogą, jak się chłop przebierze za babę, to zawsze będzie śmiesznie) a seks Zuli polegać będzie na jej puszystości zapędzonej do charlestona? Świetne są ansamble tutti z choreografią tak inteligentną, że nie będzie nigdy razić z późno podniesiona w cancanowym pas noga. Słabiej wypadają – co się rzekło – niektóre solistyczne występy, ale i tu jest perełka najprawdziwsza – jedno z najlepszych wykonań jakie w długim życiu słyszałem francusko – polskiego przeboju Taka mala (oczywiście gwiazda wśród dam – Kasia Groniec).

Nic tylko Buffo trzeba sprowadzić ponownie, choćby w karnawale, żeby zobaczyli ten smakołyk ci, którzy powinni. A my, przy okazji, też. Z całą przyjemnością.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: