Franka osobne malowanie

Musi w ziemi tej kryć się jakiś duch nieuchwyny, nierozpoznawalny, skoro rodzą się na niej, lub zbiegają do niej artyści z gruntu oryginalni, naznaczeni piętnem nietuzinkowości, pieczątujący swe dzieło znakami pozwalającymi rozróżnić je natychmiast pośród mrowia kwiatów z łąk artystycznych uniesień. Takich braci Bździuchów, synów ziemi biłgorajskiej, trudno było z kimkolwiek pomylić kiedy na kazimierskim festiwalu ludowego autentyku jeden ciągnął smykim po strunach skrzypek a drugi poddawał mu rytm na bębenku (a czasem zaśpiewała z nimi owa dama od kur/ów/, które pieją, nieszczęśnie wyawansowana przez Obywatela G.C. z enklawy etnograficznej do cyrku pop-kultury). To przykład miejscowy. O przykładzie przybysza, który odnalazł tu grunt napędzajacy twórcze inspiracje, o jakości odrębnej malarstwa Dudy Gracza napisało się było w tym miejscu nie tak dawno, w lipcu, przy okazji wystawy w tym samym natchnionym nadrzecznym miejscu, w którym we wrześniu zawisły obrazy naszego dzisiejszego bohatera. Ten łączy w swej osobie dwa znamiona, dwie tożsamości: autochtona i – dziś – gościa z wielkiego świata. To Franciszek Maśluszczak.

Domu Służebnym Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu ukrtym w głębi leśnego ogrodu Alicji Jachiewicz Stefana Szmidta (onże jest nadzorcą Domu z ramienia Fundacji „Kresy 2000”) w Nadrzeczu koło Biłgoraja, które jest owym wspomnianym natchnionym miejscem, a w którym w minioną niedzielę odbyła się całodzienna biesiada artystyczna pokazywana przez TVL, zawisło około 40 płócien artysty znanego przez lata głównie ze znakomitych ilustracji książkowych i rysunków piórkiem publikowanych w prasie kulturalnej. Można nawet przypuszczać, że wielu odbiorców, przyzwyczajonych do tych ulotnych form graficznych Maśluszczaka, zechce powątpiewać w to, iż może on być artystą, że tak powiem, pełną gębą, że potrafi się samorealizować jako malarz sztalugowy.

Bo termin „malarz sztalugowy”, oznacza tu oderwanie od anegdoty zawartej w ilustrowanym dziele. Nawet jeśli ilustracja nie jest prostym komentarzem do treści niesionej przez dzieło-bazę, nawet jeśli ono wyzwoliło w plastyku jedynie odległe asocjacje, było trampoliną do samoistnych skojarzeń, wciąż istniał będzie związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy tym, co werbalne a tym, co wizualne. Artysta stający przed sztalugami zostaje sam ze sobą, ze swoimi fascynacjami, pasjami, subiektywnymi tematami. Jest tylko to, co kołącze mu się w głowie, oraz płótno na blejtramie i farby. Dzieło będzie firmowane tylko przez niego. Nikt nie rzeknie, że jego fantasmagorie mają źródła literackie, nawet wtedy jeśli ducha literatury znajdziemy, czy będziemy domyślać się go na płótnach.

Takie interpretacje będą zawsze ryzykowne, więc może lepiej – konstatując uprzednio szybko i nie bez satysfakcji, że Maśluszczak artystą „pełną gębą” jest – szukać jego inspiracji plastycznych. Nie podlega bowiem dyskusji, że Frankowe malowanie jest bardzo osobne, poddające się natychmiastowej niemal identyfikacji. Tak jest przynajmniej do czasu, do wyraźnej cezury w Maśluszczakowym obrazowaniu, przemiany z ostatnich lat. Ci ludzie o nieco za dużych głowach… Ich oczy zaokrąglone nadmiarem zadziwienia… Ulotna poezja bijąca z namalowanych scen… Podskórny puls tajemnicy i skrywanego, wysublimowanego erotyzmu… Oto znaki firmowe Franka. Jest na wystawie jeden ze starszych w tym otoczeniu obrazów, Powroty z roku 1991. Zawiera się w nim wszystko to, co zostało wyżej powiedziane. Centralną postać na krześle otaczają inne, mniejsze, wyposażone w dziwne atrybuty – bat, marchewkę, jakieś inne drobiazgi. Wszystko to w oranżu i czerwieniach rodem z sennych imaginacji. Alter ego artysty powracającego do dziecinnych marzeń? Somnambuliczny lot do miejsc opuszczonych, ideałów zaprzepadłych, wierzeń utraconych? Oniryczne resume życia? Trudno rozsrzygnąć. Ale nikt nie zaprzeczy, że w tym dziele zaklęty jest realizm magiczny, że ta lekko tylko zdeformowana figuracja ma coś z baśni, z legendy, z mitu pradawnego.

Bardziej interesują mnie na tej wystawie prace z tego ducha. Tryptyki takie, jak W porządku czy To się okaże, wizje takie, jak Błękitno-Zielono-Żółty z Chrystusem w roli głównej, anegdoty takie, jak Balowa Zośka idzie do Hanki Antkowej czy Jak Rejmanowa myśli o Heńku (próżno niektórych szukać w okolicznościowym katalogu, tak jakby artysta w ostatniej chwili postanowił włączyć do wystawy więcej tych starszych, magicznych obrazków). Mniej pochylać się będę nad przypominającymi malarstwo prymitywistów (Nikifor!) „widoczkami” typu reprodukowanego tu Patrzyłem z góry lub zaledwie odrobinę zdeformowanego w swym realiźmie Na brzegu jeziora w Łagowie czy Lasu Kabackiego (czy nieszczęsny las spod Warszawy może równie inspirować jak rodzinne Roztocze? – oto pytanie na czasie dla urodzonego w Kotlicach pod Zamościem artysty). Preferencje są znaczone sentymentem i mymi własnymi zainteresowaniami, w których poczesne miejsce zjmują od zawsze poczynania surrealistów.

A Maśluszczak, nigdy chyba nie nazywając tego po imieniu, realizuje (czy realizował do niedawna) programy nadrealistów. To oni przywiązują wartość do gry takich zetknięć (przedmiotów, sytuacji), gdzie zaczyna iskrzyć wolność skojarzeń wyobraźni. Czyż nie można przypisać Frankowemu malowaniu słów, którymi ktoś definiował dzieło Rene Magritte’a: „realistyczny nadrealizm oddany w służbę wyobraźni”? Czyż nie jest jego malarstwo – jak cały surrealizm – sztuką narracyjną, choć – jak to napisała Dorota Jarecka przy zupełnie innej okazji – „bywa to szalona narracja”? Na pewno będzie to narracja odległa od paranoicznych skojarzeń Salwadora Dali. Na pewno będą te obrazy odległe jeszcze od malarstwa metafizycznego Giorgio de Chirico (aczkolwiek można się dopatrzeć tu podobnych nut melancholii). Ale zagadkowe postaci zastygłe w bezruchu, ich godność, monumentalizm (vide Frankowa Podpowiedź, być może autoportret malarza) mają już coś z atmosfery obrazów właśnie Magritte’a czy jego rodaka Paula Delvaux. „Czas zastyga, świat się zatrzymuje, gesty pozostają w zawieszeniu”.

„Coś z atmosfery” nie oznacza identyczności czy nawet zbieżności obrazowań. Trudno to zdefiniować, ale więcej u Franciszka Maśluszczaka z Joana Miro, przecież przedstawiciela antymimetycznego nurtu surrealizmu, a więc unikającego figuracji naśladujących naturę, niźli z dzieł obu wspomnianych Belgów. Bardzo szybko nasuwają się też skojarzenia z poezją obrazów Marca Chagalla. Ale mnie natchnęło do innej paraboli i przysięgam, że poczyniłem te spostrzeżenia jeszcze przed przyjazdem do Wrocławia (gdzie odbierał tytuł doktora honoris causa tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych) naszego wielkiego rodaka, którego nazwisko brzmi Balthasar Klossowski de Rolla, a którego świat zna pod pseudonimem Balthus. Ten, jak stwierdził jeden z krytyków, „najbardziej tajemniczy artysta XX wieku”, uprawia malarstwo nieporównywalne z twórczością jakiegokolwiek innego malarza naszej doby, przez niektórych nie jest w ogóle uznawany za profesjonalnego twórcę (sam zresztą nazywa siebie „rzemieslnikiem”). Ale i jego dzieło – jak to skrzętnie odnotowano – „nigdy nie narusza prostej logiki wyglądu a sprzyja wolności asocjacji”.

Postacie zaludniające prace Maśluszczaka też w jakiś sposób odwzorowują ludzi spotykanych obok nas, „nie naruszają logiki wyglądu”, są co najwyżej, jak u Balthusa, leciutko zdeformowane przy kształtowaniu brył ciała. Natomiast to, co wynika z atmosfery obrazów, z narracji będącej wynikiem penetracji podświadomości, zaiste „sprzyja wolności asocjacji”. Mam nadzieję, że artysta wybaczy mi te poszukiwania powinowactw, tym bardziej, że za chwilę przyjdzie się z Balthusem pożegnać. On sam, arystokrata pędzla, mówi, że „zbyt często malarstwo staje się okazją do tworzenia literatury a przecież ono nie da się wyrazić słowem”. Można się z tym nie zgodzić, szczególnie gdy się jest skazanym – a krytyk nie ma innego wyjścia – na słowa. Chodzi jednak o coś więcej. O to, że twórczość Maśluszczaka pulsuje od odwołań literackich i jest to temat na odrębne opowiadanie.

I dodając to, a także nieposkromioną wyobraźnię, język i styl, czerpanie ze spuścizny malarstwa europejskiego i z roztoczańskich korzeni, z tęsknot do natury i przaśności, do prostoty i wielobarwności tradycji – rodzi się portret malarstwa Franka Maśluszczaka. Tym bardziej mi bliskiego (dlatego też pozwalam sobie na taką, bliską protekcjonalizmu komitywę), że obaj (on o tym nie wie, bo i skąd?) urodziliśmy się dokładnie tego samego dnia, miesiąca i roku a wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazują, że wówczas pomiędzy duszami rodzi się tajemne porozumienie wynikające z podobnego oglądu tego naszego padołu łez.

Andrzej Molik

Franciszek Maśluszczak. Wystawa malarstwa w Domu Służebnym Polskiej Sztuce Słowa, Muzyki i Obrazu w Nadrzeczu k/Biłgoraja. Wrzesień – październik’98.

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: