Gdyby nie Koziara…

Gdyby nie młody Jarek Koziara, nigdy nie zobaczyłbym w swoim mieście „Guerniki” Picasassa, wymalowanej przez nonkoformistycznego, zbuntowanego artystę jeszcze chyba za komuny przy okazji jakiegoś studenckiego jublu na płocie okalającym budowę nowego kolegium KUL i cieszącej oczy me i innych lublinian, dopóki sroga uczelnia nie skazała gigantycznego obrazu na auto da fe (czytaj: zamalowanie).

Gdyby nie nieco starszy Koziara, nie przeżyłbym najweselszych w Lublinie Nocy Świętojańskich, które twórczo ozdabiał ogniem, tudzież totemami i bez wytchnienia animował na dawnym, jeszcze nie zapaskudzonym pseudofundamentami średniowiecznej świątyni staromiejskim Placu Po Farze.

Gdyby nie Jarkowa drużyna, nie byłoby tak fascynujących wspomnień z legendarnego dziś multikoncertu Voo Voo et consortes w kazimierskich kamieniołach, gdzie sam się wcielał z załogą w element scenografiii, twórczo transponujacej sztukę Czarnej Afryki na rodzimy grunt.

Gdyby nie Koziara, nadworny przez lata designer i autor okładek kolejnych płyt Voo Voo (zabawka została mu niestety w sposób paskudny zabrana), nigdy bym nie świadkował cudownej, graniczącej z kłótnią jego dyskusji z Wojtkiem Waglewskim, zgłaszającym pretensje do wymyślnego Koziarowego liternictwa stosowanego w spisach utworów, co skutkowało trudnościami radiowych prezenterów w ich odszyfrowaniu oraz nigdy nie przekonałbym się naocznie, że argumenty upartego plastyka potrafią zbić z pantałyku wielką gwiazdę, ikonę muzyki odległej od pop.

Gdyby nie wizyty w Koziarowym domu na Starym Mieście, nie wiedziałbym, że mozaika z okładki któregoś z albumów to nie jakaś czcza sztuczka plastyczna, malunek piórkiem i farbami, tylko trud prawdziwie benedyktyński, a raczej – żeby było bardziej adekwatnie do tej zastosowanej techniki – bizantyjski przy układaniu szkiełka po szkiełku w gigantyczny obraz na posadzce pracowni.

Gdyby nia Jarcyś, nie zaznałbym olśnienia, oślepienia i aktu iluminacji feerią barw hektarów jego dekoracji na hektarach sceny warszawskiego Teatru Wielkiego podczas uroczystego koncertu Owsiakowej Wielkie Orkiestry Świątecznej Pomocy, co było jednym z najmilszych i najbardziej wzruszających przeżyć w kilkudziesięcioletniej dziennikarskiej służbie niżej podpisanego krytyka.

Gdyby nie rolnik Jarosław, nigdy zapewne nie zobaczyłbym naocznie jak się wyorywuje land-art pod wiślaną skarpą w Janowcu tak, żeby dopiero z góry – najlepiej z lotu ptaka – było widać zakomponowane figury, w Noc Świętojańską, tym razem poza Lublinem, znaczone ogniem, który mamić ma moce dobre i złe.

Gdyby nie koziara tararara – a tak z rozmachem sygnuje swe teksty – nie czytałbym najśmieśniejszych i najbardziej bezkompromisowych felitonów jakie ukazują się w moim mieście, a za takie uważam „Be i cacy” z Lubelskiego Informatora Kulturalnego Zoom i od ich lekury, podobnie jak moje dzieci i całe kopy znajomków rozpoczynam zaznajomianie się z treścią każdego nowego numeru miesięcznika, co za moment prowadzi do powodowanego paroksyzmami śmiechu szczękościsku.

Gdyby nie ubiegłoroczna wystawa Koziary „Uduchowiona materialność – materialna duchowość” w Galerii Białej Centrum Kultury, nigdy bym nie oglądał dzieła sztuki – przy całej dla niej atencji – na kolanach, a on zmusił mnie do takiej pozycji, żeby przez dziurkę w konfesjonale pod(o)glądać wnętrze ze złotym kołem z monet, odbijającym pulsujące światło, aż do momentu oślepienia, przez co dojrzały już od czasów „Guerniki” i buntowniczych peformaceów artysta próbował oceniać społeczny mechanizmu komunikacji.

Gdyby – a będzie to już dziesiąte „gdybnięcie”, przy tym w zawartości tak cholernie odkrywcze, że zęby wolą – Jarosław Koziara nie istniał, trzeba by go (uwaga, to ten wykwit inwencji!) wymyślić.

Andrzej Molik

Kurier Lubelski

Kategorie:

Tagi: / / / / /

Rok: