Gitarowy zawrót głowy

Po koncercie Les Freres Ferre

Zdarzają się takie chwile uniesień artystycznych, gdy człowieka zapiera dech, na przemian dławi radość i wzruszenie, a jedyne co da się wydobyć z gardła to – tak, tak, to dobre słowo – frenetyczny, niepohamowany okrzyk: Brawo! Tęskni się za takimi momentami, czeka niekiedy na nie długie miesiące, a gdy nagle, bez żadnego uprzedzenia jak grom spadną z nieba, długo nie można uwierzyć w swoje szczęście.

Mnie – a sądząc po entuzjazmie na widowni, po reakcji przyjaciół przy stoliku, nie tylko mnie – ulotny a przecież trwający długie chwile dotyk szczęścia dopadł w niedzielę 3 marca w Kawiarni Artystycznej HADES dzięki Ośrodkowi Alliance Francaise UMCS, który sprowadził do Lublina Les Freres Ferre, jazzowy duet gitarowy braci o cygańskich korzeniach. Wszystko co poniżej będzie zatem naznaczone euforyczną gorączką do jakiej swą grą doprowadzili Waszego sługę genialni muzycy z Francji, tym stanem, kiedy nie wstyd używać wielkich słów, bo ma się absolutną pewność, że przeżyło się wielkie chwile już na trwałe zapisujące się w pamięci, jak ongiś koncert Paco de Lucii, Ala Di Meoli i Johna McLaughlina w Kngresowej, jak B.B.Kinga tamże, jak Carlosa Johnsona, saksofonisty Billa Harpera, perkusisty Lenny’ego White’a, trębacza Wallace Roneya w różnych odsłonach Hades Jazz Festiwalu, jak ostatnio Hirama Bullocka na Świdnik Jazz Festival i w Teatrze Andersena.

Nie jestem wielkim znawcą gitary, dlatego zabezpieczyłem sobie tzw. tyły zapraszając na niedzielny występ francuskich gości Kazimierza Szczebla, twórcę Lubelskich Spotkań Gitarowych (niestety, dowiedziałem się przy okazji, że nie będzie kolejnej ich odsłony, bo profesor już nie ma siły walczyć o finanse umożliwiające przetrwanie festiwalu). Jednak pomoc, która może byłaby potrzebna gdyby koncertował inny duet znad Sekwany, Eric i Marc Franceries, czyli wirtuozi gitary klasycznej, tu okazała się zbyteczna. Wybitny pedagog powiedział po chwili, to samo, co i ja mogłem stwierdzić. Sprowadzało się to do prostych słów: – Nieźle wymiatają!

Boulou Elios Ferre dopiero zaczęli wymiatać i z każdą następną nutą nasz entuzjazm rósł i słowo „nieźle” przybierało formę najbardziej wyszukanych przymiotników o dodatniej konotacji. Boulou, który już w wieku lat ośmiu (!) grał z wielkim Dizzym Gilespie i którego nazywano „małym Mozartem gitary” (nie lubię podobnych określeń tak samo jak różnych „Wenecji północy”, cytuję tylko dla porządku), wspinał się na najwyższe piętra technicznego kunsztu. Gitara jazzowa w przeciwieństwie do klasycznej ma wcięcie w pudle pozwalające na łatwiejszy dostęp lewej ręki do progów o najwyższych rejestrach i prowadzący linię melodyczną gitarzysta korzystał z tej możliwości w sposób porywający. Elios pięknie towarzyszył mu rytmicznie, a gdy trzeba było, wykonywał też solówki, bądź – jak w zamykająceym pierwszą część koncertu utworze Charlie Parkera – grał z bratem dokładnie unisono.

Ta część bardzo jazzowa, z ducha Duke’a Ellingtona, Johna Coltrane’a, nawet George’a Gershwina (utwór w aranżacji Eliosa), miał też swoje dowcipne smaczki. Oto przy niemal burdonowym, monotonnie powtarzanym dźwięku rytmicznym Eliosa, Boulou potrafił wprowadzić melodię naszego krakowiaka, by za chwilę w kolejnym utworze odnaleźć motyw Mackie Majchra z Opery za trzy grosze Kurta Weilla. O stosunku francuskich artystów do swej profesji niech zaświadczy taki oto szczegół: w czasie przerwy Boulou ani przez moment nie zaprzestał na hadesowym korytarzu grać pasaży na swej gitarze uparcie ćwicząc „palcówki”. Efekt był oczywisty. Jak to mawia Leszek Cwalina, struny braciom nie przeszkadzały. Druga część z przechyłem w stronę piosenki francuskiej zaczęła się od utworu, w którym gra osiągnęła szybkość ponaddźwiekową. Wydawało się, że po spokojnym temacie z Serge’a Ginsburga, gdzie dźwięki gitar osiągnęły cudowną barwę, nie da się już zagrać lepiej. A jednak otrzymaliśmy kolejne kulminacje, utwór z własnymi delikatnym parafrazami Karawany Ellingtona i Amerykanina w Paryżu Gershwina, a wreszcie zabrzmiała na finał gipsy music, muzyka cygańska, którą bracia, co naturalne, wydają się czuć najlepiej, wirtuozerska mieszanka form układająca się w cudownie zamkniętą całość, w której było wszystko, od rzewnie śpiewnej melancholii, po żywioł taborowych tańców – aż do zatracenia, do całkowitego braku tchu.

Na sali nastąpiła eksplozja entuzjazmu o stanie wielokroć przewyższającym temperaturę wrzenia. Artyści, chociaż musieli czuć trudy bardzo długiego, ponad dwugodzinnego koncertu nie mieli wyboru – trzeba było bisować. I wtedy stało się coś przepięknego. Bracia Ferre zagrali Hommage a Edith Piaf, swoją gitarową wersję niepospolitej urody katarynkowego walczyka La Foule tak wspaniale śpiewanego przez niezapomnianą piosenkarkę. Z 2,5-minutowej piosenki (w orginale) zrobili całą długą muzyczną opowieść wypieszczoną gitarami, wyciskajacą łzy wzruszenia, chwytającą za gardło, powalającą z nóg. To był hołd płynący z głębi serca, taki jaki wielcy artyści mogą złożyć artyście jeszcze większemy, komuś, kogo nie tylko podziwiali, ale i wciąż kochają. I za to i oni będą kochani przez swoją publiczność, na pewno przez tą z HADESU, na pewno przez niżej podpisanego. Ogromne dzięki Boulou! Ogromne dzięki Elios! I wróćcie tu jeszcze kiedyś, czekamy na Was!

Andrzej Molik

Fot. Leszek Cwalina

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: