Gorące lody
Po premierze w Teatrze Andersena
Teatr im. Hansa Christiana Andersena zrobił wszystko, żeby w środku upalnego maja przy okazji premiery Olbrzymów opartych na legendach Dalekiej Północy powiało trochę chłodem. Na dzieciaki przybyłe do teatru czekały nawet lody z Zielonej Budki i to tyle, że milusińscy wypełniajacy z rodzicami i innymi dorosłymi salę do ostatniego miejsca nie były w stanie ich przejeść (przelizać?).
Na scenie też dominowały lodowe elementy, białe kry w prostokątnym oknie planu lalkowego i góry lodowca sprytnie udawane przez zwisające z rampy białe płótna. Były też fragmenty sztuki mrożące krew w żyłach, bo Jerzy Bielunas, autor i reżyser w jednej osobie zda się pamiętać, że baśnie u swych źródeł, a nawet u mistrza Andersena mogą być okrutne i potrafią nieźle wystraszyć. A to śmiercią (nie do końca) Sowy śnieżnej (Maria Perkowska, chyba zawsze wspaniale czująca się przy działaniu lalkami, potrafiąca się wczuć w ciepło postaci). A to wyjmowanie oczu przez okrutnego Staalo (sugestywny, naprawdę straszny dla dzieciaków Jacek Dragun), a to gotowaniem w wielkim garnku złej Luhtakki (można podziwiać z sprawność i aktorski warsztat – w tym głos w piosenkach – występującą gościnnie Izabellę Piątkowską, która w ostatniej chwili zastąpił Magdalenę Kiszko, gdy ta nagle – niestety – opuściła teatr).
Siedząca obok mnie 7-letnia obywatelka powidziała z żalem: – A myślałam, że to będzie o Jasiu i Małgosi… Szybko jednak smutek się rozpłynął, bo opowieść o przygodach Eili (przesympatycznej także dzięki subtelnej inerpretacji Marii Wąsiel) i Nordiego (podobna uwaga wobec roli wylewającego pod maską wszystkie poty Bogusława Byrskiego) okazała się siostrą tamtej bajki, jej północną, lodową mutacją, gdzie para dzieci musi się zmagać nie ze złą czarownicą, ale z jeszcze straszniejszymi duchami.
Osadzenie akcji w surowej przyrodzie mogło wystudzić przesłania, ale tak się nie stało nie tylko z powodu „żaru” panującego na sali. Reżyser i artyści, także ci grający – równie dobrze jak już wymienieni – zwierzęta: Bożena Dragun jako Wilczyca, Zbysław Wilczek jako Renifer i Niedźwiedź – Radosław Kaliski (niezwykle szkoda, że to ostatnia rola w Andersenie tego bardzo utalentowanego aktora) zrobili wszystko, żeby lody były gorące, żeby tak, jak to brzmi w finałowej piosence, wszyscy byli przekonani, że kto ma gorące serce nie musi się bać. A że nieznana nikomu wcześniej baśń lapońska (spektakl był prapremierą sztuki) mogła zaskoczyć fabułą bardziej niż zaczytane zupełnie bajki, doszedł element oczekiwania na rozwój wypadków, zaciekawienia widzów egzotycznym światem północy.
W budowaniu nastroju tego bardzo dobrego przedstawienia niezwykle ważne okazały się jeszcze dwa elementy konstytuujące teatr – scenografia i muzyka. Mikołaj Malesza znowu przeszedł samego siebie tworząc kapitalne maski i całe stroje. Staalo i Luhtaka są dzieki nim straszni w dwój- czy nawet trójnasób. To imaginacja ze świata Muppetów, ale bodaj ciekawsza, bardziej twórcza. Wspaniałe (z małym wyjątkiem – Zająca) są też zwierzęta oraz ta zadziwiająca mobilna konstrukcja, w której w domu duchów zamykane są dzieci, jak również pomysł garnka podnoszonego do swej wysokości sznurem (gar jest z materiału). Malesza potrafi czarować cieniem, światłem i ożywiać dekoracje. Powstaje z tego prawdziwie baśniowy świat.
I jest muzyka Tomasza Łuca. Wyśmienita! Ze względu na to, że aktorzy grają w maskach, piosenki nagrano tym razem profesjonalnie w Studiu Hendrix i brzmią one jak w najlepszym musicalu. Są przy tym bardzo melodyjne, przebojowe, a jujka, zaśpiew lapoński, te Hej, Sejde Igaluk! / Hej, Sejde Mamatar! lub U y u! Malat aju! / Laulaja, aju majat! ogromnie przydają mu uroku, powodują, że czuć egzotykę, dotknięcie niezwykłego. Tak niezwykłego jak niezwykły jest cały ten spektakl budowany z zimna i lodu a gorąco w sercach budzący.
Andrzej Molik
Jerzy Bielunas Olbrzymy. Reżyseria – Jerzy Bielunas; scenografia – Mikołaj Malesza; muzyka – Tomasz Łuc. Prapremiera w Teatrze Andersena 12 maja 2002 r.
Kategorie: Kurier Lubelski / Recenzje
Rok: 2002