Gorących serc lodowy szlak

W główce oficjalnego programu eskapady można przeczytać: „Opłatek we Lwowie 2002. 12-13 stycznia 2002. Uczestnicy wyjazdu: Helena Pietraszkiewicz – przewodnicząca Rady Miejskiej w Lublinie, Zbigniew Wojciechowski – wiceprezydent Miasta Lublina. Przedstawiciele Telewizji Lubelskiej, Kapela Sławiniacy z Lublina, klikon lubelski, mieszkańcy Lublina, Łęcznej, Warszawy, Rzymu, Przemyśla, Janowa Lubelskiego, Zielonej Góry”. Pośród mieszkańców grodu nad Bystrzycą znalazł się w ekipie zaproszony przez organizatorów przedstawiciel Kurier.

Gdy po pierwszej skrętce ekipy telewizyjnej – rozmowie księdza redaktora Leszka Surmy z panią przewodniczącą o celach podróży – przepełnione do granic możliwość neoplan z MPK i duży mikrobus ruszą spod ratusza, prezydent Wojciechowski dokona szczegółowej prezentacji – to chyba dobre słowo -pielgrzymów, okaże się, że są wśród nas przedstawicie lubelskich firm, które „przyczyniły się” do tego, że siedzimy upchani jak sardynki w puszce, z bagażem we wnętrzu autobusu sięgającym sufitu. Nie trafił do luków pod podłogą, bo te do cna wypełniły wiezione do Lwowa zafundowane przez tych sponsorów prezenty, artykuły spożywcze, słodycze, napoje, koce, bodajże także odzież. Wieziemy wszystko, bo wiemy, że jedziemy do ludzi, którym się nie przelewa, którym często trudno związać koniec z końcem.

To już trzeci oficjalny, ale w zasadzie czwarty wyjazd na opłatek do rodaków, wcielona w życie piękna idee fixe Zbigniewa Wojciechowskiego, który ma tam rodzinę, który ślub brał w Żółkwi, gdzie trafimy w drodze powrotnej, który doprowadził do powołania do życia wiosennego Festiwalu Ukraina-Polska, który… Nie, nikt nie zaprzeczy – lubelski wiceprezydent ma wiele zasług w zbliżeniu sąsiadów. Że przyjmowany jest we Lwowie jak prawdziwy przyjaciel, przekonamy się na każdym kroku. To on potrafił też przy pomocy swej ekipy – na czele z urodzonym we Lwowie Józefem Husarzem, który w naszym urzędzie pracuje od pięciu lat, a polskie obywatelstwo ma od dwóch – zmobilizować lubelskich kupców, biznesmenów, zwykłych ludzi i utworzyć ten wianuszek gorących serc. Za wyjazd płaci się sporą sumę – 250 zł, a przecież wszyscy wiedzą, że nie czekają ich we Lwowie luksusy, że mieszkać będą u rodzin, u Turczynowskich, Ostryńskich, Sosulskich, innych, tam – z wyjątkiem oficjalnego obiadu z władzami miasta w restauracji Wysoki Zamek – jadać posiłki. Ale też doskonale zdają sobie sprawę, wiedzą z poprzednich wyjazdów, czy od tych, którzy tam już byli, że napotkają równie gorące serca, że poczują szybko nić porozumienia, że radość mieszać się będzie ze wzruszeniem, obustronna wdzięczność z nutką dumy, patriotyzmu, o którym na codzień zapominamy.

Taki wyjazd budzi ogromne emocje. Jakże odmówić wychowanemu w Krakowie Władkowi, który mówi przy autobusie, że jak babcia umarła, musiał wrócić do lwowskie szkoły nr 10 i teraz prosi o trochę jedzenia dla rodzeństwa i twierdzi, że wdzięczny będzie za parę przysłanych butów. Jakże jeść zdobytą jakoś na ugoszczenie lublinian szynkę u państwa Julii i Franciszka Sosulskich, skoro wie się, że zarabiają pw sumie równowartość 40 dolarów, utrzymują duży dom, pomagają dzieciom, uroczemu wnuczkowi Karolowi? Jakże zapomnieć drobiazg – przepis pani Julii na sało, słoninę w czosnku, która smakuje jak najlepszy frykas i żadna szynka się z nią nie może równać? Jakże nie popuścić łzy, gdy na sumie w katedrze koncelebrowanej przez miejscowego proboszcza i naszego ks. Leszka zabrzmi obok wciąż stojącej szopki bożonarodzeniowej wspólna kolęda Polaków z Lwowa i przybyszy z Lublina, z utraconego przez naszych gospodarzy kraju?

Oficjalne spotkania z władzami to tylko pewien dodatek. Mer Lwowa Wasyl Kujbida w lwowskim ratuszu, jego zastępca Aleksander Sendeha w Wysokim Zamku przemawiają okrągłymi zdaniami, chociaż sympatia do gości jest już wyczuwalna, już jakieś lody zostały przełamane. Wszelako trudne tematy, jak ten o pełnej odbudowie Cmentarza Orląt Lwowskich skrzętnie są pomijane. Natomiast widać radość, że układa się współpraca. Dyrektor Konrad Burdziński z KOM-EKO kwitnie, bo jego firma sprząta całe kwartały Lwowa i to widać i to jest doceniane. Prezydent Wojciechowski, tak jak w autobusie teraz prezentuje gospodarzom przybyszy: Maria Gąsiorowska – mały biznes, sklep pod Zamkiem, Andrzej Jurak – fabryka opakowań w Trojaczkowicach, Zbigniew Kmicic – firma budowlana, Andrzej Łobacki – słodka Solidarność, Zbigniew Roszkowski – firanki, Jerzy Wawerek – E.Leclerc…

Ale oficjałki schodzą na dalszy plan kiedy zaczynają się inne spotkania, te najważniejsze, te, które są głównym celem lubelskiej wizyty pod ołowianym niebam Lwowa, z którego ledwo wyrysowuje się wieża telewizyjna na pobliskim wzgórzu. Szlak nasz lodowy, bo mróz trzyma, wszędzie śnieg, a w kościele, w ratuszu, w szkole, nawet w domach ziąb (nie staje na ogrzewanie), ale serca goreją. Wizyta w Domu Dziecka nr 1 na Górnym Łyczakowie ściska gardła. Ledwo człowiek wszedł – tu akurat ciepło – już na kolanach siedzą Jola i Katia. Prezydent Zbigniew głaszcze swych pupilków – Stasia (zaśpiewał mu kiedyś po polsku i zawłaszczył serce) i Tanię – za chwilę nie będzie potrafił składnie przemówić, bo głos mu więźnie w krtani. Rżnie kapela Sławiniacy, straszy koza z widowiska obrzędowego, otwierają się buzie trzy-czterolatków, wyciągają ręce po cukierki i nie bardzo dzieciaczki mogą pojąć, że pudła prezentów polskich będą rozdzielone im później.

Inne emocje zagrają na wspólnym spotkaniu opłatkowym w Polskiej Szkole nr 10 im. Marii Magdaleny, tym naszym celu podstawowym wizyty składanej tuż przed prawosławny Nowym Rokiem (święta Polakom na Ukrainie rozciagają się w tygodnie). Nasz niezmordowany klikon Władysław Grzyb wykrzykuje powitanie. Padają ciepłe słowa włodarzy Lublina, polskiego konsula w Lwowie Krzysztofa Sawickiego, Emilii Chmielowej, szefowej Federacji Organizacji Polskich na Ukrainie. Jest Emil Legowicz, prezes Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej, jest gen. Ludwik Kobierski, no i są oni, nasi rodacy, którzy przyjechali nawet z odległego Sambora – całe rodziny, młodzi i starzy, dziś uśmiechnięci, szczęśliwi, zjednoczeni z sobą, z nami. Dzielenie się opłatkiem musi się bardzo przeciągnąć, bo nie wypada kogoś pominąć a w szkole – gdzie tablice ogłoszeniowe mają polskie napisy, ale anonse mogą już brzmieć: Centr Profesinoi Orientacii, Zaproszie ditei na kursi fotografii – zabrał się tłum.

Będziemy wspominać te rozmowy, te tańce, te emocje, te wzruszenia i na drugi dzień. Gdy suma w rzymskokatolickiej katedrze. Gdy wizyta na przepięknym Cmentarzu Łyczakowskim u grobów Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Seweryna Goszczyńskiego, Artura Grottgera, Juliana Ordona, tego od reduty i Franciszka Smolki, który chociaż z matki Czeszki i ojca Niemca, takim się poczuł Polakiem, że Kopiec Unii Lubelskiej usypał (prezydent Wojciechowski: – Chcemy przyczynić się do renowacji tych dwóch ostatnich grobowców). Gdy nastąpi szczyt patriotycznych uniesień w sanktuarium Orląt Lwowskich. I gdy w drodze powrotnej zatrzymamy się w Żółkwi w kolegiacie św. Wawrzyńca a ks. Bazyli Pawełko, gospodarz odzyskanego raptem kilka lat temu Kościoła Orężą Polskiego będzie opowiadał o mieszczącym się w podziemiach grobie hetmana Stefana Żółkiewskiego, o grobowcach synów Jana Sobieskiego i o studentach z Krakowa i Warszawy, dzięki którym świątyni przywracana jest dawna świetność. Będziemy wspominać jeszcze długo, długo, bo to są chwile nie do zapomnienie, bo choć dookoła lodowaty, przejmujący chłód, w sercach gorących rozniecił się jeszcze większy płomień.

Andrzej Molik

Fot. autor

Kategorie:

Tagi:

Rok: