Hiszpański wzorzec, polskie sentymenty

FELIETON ZADOMOWIONY

Gdy Państwo będą czytać ten feliton ja, jak co roku od 14 lat, będę już w Hiszpanii, dokładnie w Madrycie, gdzie zawsze przed ruszeniem do celu swej podróży jeden dzień poświęcam na zwiedanie muzeów Prado i Thyssen-Bornemisza oraz Centrum Szztuki Współczesnej Królowej Zofii, tego w którym znajduje się m.in. „Guernica” Picassa. Jutro zaś sprawdzę aktulany stan kolei kraju Cervantesa, przemieszczając się nimi 170 km na północ do głównego miasta prowincji Castilla y Leon – Valladolid, gdzie jadę na festiwal filmowy. Jak widać, dzieli je od hiszpańskiej stolicy taka sama odległość jak Lublin od Warszawy. Wielokrotnie, może nawet aż do znudzenia, pisałem już, że nie jest to jedyne podobieństwo z naszym miastem. Przede wsystkim, Valladolid liczy także ok. 400 tys. mieszkańców. Ma podobny wiek. Było też dwukrotnie, tylko, że dużo dawniej, stolicą swego kraju. Płynie przez nie tamtejsza Bystrzyca – Pisuerga. Sprawuje władzę nad prowincją może tylko trochę większą niż nasze woj. lubelskie. Działa w nim fabryka samochodów podobna do naszej dawnej FSC…

Na tym podobieństwa raczej się wyczerpują i zaczynają zdecydowne niekiedy różnice. Pierwsza polega na tym, że chociaż odległość od stolicy podobna, to – podróżując często z przyjaciółmi samochodem przekonałem się o tym – mknie się autostradą i do Valladolid dojeżdża w dwie godziny. Może to – pisałem już i o tym – decyduje o lepszym przepływie informacji, twórczych myśli, inicjatyw czy nawet irracjonalnych fluidów z metropolii krajowej do prowincjonalnej. W sercu Starej Kastylli i Leonu nie czuje się żadnego kompleksu wobec pociągnięć stołecznych i żadnych dysproporcji w życiu, tak boleśnie odczuwalnych w naszym najbiedniejszym w UE regionie.

Jedąc do Valladolid zastanawiam się zawsze, czym to miasto jeszcze mnie zaskoczy. A zaskakiwało wielokotnie. Od pierwszego pobytu w 1993 wpędziło mnie w kompleksy ilością wciąż nam obiecywanych w Lublinie multipleksów. Pamiętam też zdziwienie, że autobusy poruszające się po niezwykle wąskich, niemal wyłącznie jednokierunkowych ulicach starej części miasta napędzane są ekologicznie gazem (jak do Lublina sprowadzono niedawno taki na próby, to MPK szybko się go pozbył). Pamiętam również z któregoś wyjazdu zauroczenie odkryciem, że wzdłuż jednego z boków ogromnego trójkątnego parku Campo Grande młodzi ludzie mają do wyboru ciąg kilkunastu pełnowymiarowych boisk do koszykówki, oczywiście bezpłatnie dostępnych dla wszystkich chętnych i zawsze – stąd ta przewaga basketballu hiszpańskiego nad polskim – wypełnionych sportowcami.

Już zapomniełem od kiedy znowu chodzę ponownie do głównego festiwalowego kina w Teatro Calderon, który któregoś roku wyburzono do podstaw, pozostawiając jedynie zabytkowe zewnętrzne mury i w ciągu bodaj trzech lat wypełniono zmodernizowanym wnętrzem z widownią na 850 miejsc. Kiedy wracałem do Lublina i patrzyłem na ruinę teatru w budowie, serce się jeszcze bardziej krajało niż zwykle. Kraja się nadal przy patrzeniu na nasz Plac Litewski nieustannie czekajacy na modernizację, bo obserwowałem sukcesywnie jak po pracach trwających co najwyżej dwa late gruntownie zmieniały się kolejno Plaza Circular, Plaza de Espa$a, wreszcie pryncypalny – jak nazwa wskazuje – Plaza Mayor, pod którymi funkcjonują dziś podziemne parkingi odblokowujące stare uliczki. W ub. roku zastałem zupełnie przebudowaną przestrzeń Plaza Zorilla, kolejnego placu w tym mieście, który w cigu dwóch lat zyskał parking podziemny i nową oprawę. Plaza Mayor spełnia zatem funkcje reprezentacyjne – przy nim stoi ratusz, Plaza de Espana rano jest targiem, a popołudniami, po błyskawicznym sprzątaniu, ulubionym miejscem randek młodych Hiszpanów, a Plaza Zorilla jest dziś piękną uwerturą do wspomnianego Campo Grande. Słowem, włodarze stolicy prowincji Casilla y León nie tracą czasu i działają tak aktywnie, że co roku zastaję nowe, ciekawsze oblicze miasta.

Z jednej rzeczy wszelako się w tym roku w sposób patriotyczny cieszę. Festiwal, na który jeżdżę ma płynne daty. Odbywa się zawsze pod koniec października przez 9 dni, od piątku do kolejnej soboty i często przez to kończył się już w listopadzie. Kilkakrotnie więc musiałem Święto Zmarłych spędzać tam, a przysięgam, że w Hiszpanii nie ma ono nic z polskiej zaduszkowej atmosfery i wręcz można je przegapić. Tym razem wrócę do kraju już w 29 października i już z drżeniem serca myślę (oby tylko była dobra pogoda!) o niepowtarzalnym, wieczornym widoku z samolotu naszych rozświetlonych zniczami cmentarzy i o tradycyjnym, świątecznym odwiedzaniu grobów na lubelskich nekropolich.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: