IB – coś jeszcze

Wiem, że to się nieznośnie ciągnie. Ile można wracać do zakończonej przed tygodniem piątej odsłony Art’n’Music Festival Inne Brzmienia? Już wraz z jego zamknięciem zdążyły zaistnieć i – następnie – sfinalizować dzieło organizowane przez Kaniorowców XXVII Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne (wciąż imponująco żywotny, najstarszy z festiwali Lublina, którym się zajmę w sierpniowym wydaniu Lubelskiego Informatora Kulturalnego ZOOM). Odbyły się także dwa kolejne środowe koncerty najsłynniejszego z dzielnicowych, oddalonych od centrum imprez muzycznych, równie imponującego ilością odsłon XVI Międzynarodowego Festiwalu Organowego w kościele Świętej Rodziny na Czubach (o nim będzie we wrześniowym ZOOMie). A za moment, w przyszłym tygodniu, wybuchnie nam swą porywającą żywotnością Carnaval Sztuk-Mistrzów (drobiazg w postaci filmowych Dwóch Brzegów w Kazimierzu pomijam). Jednak w poprzednim wpisie lojalnie zaznaczyłem, że mam jeszcze dwie cząstki tej tegorocznej innobrzmieniowej epopei, które pragnę potraktować odrębnie. Zatem…

Podziękowanie eleganckie

Wiem, że dla wszystkich trzech Dam nie było to łatwe. Wiem, że jeszcze rok temu, w trakcie przygotowania pierwszej edycji festiwalu po przedwczesnej śmierci jego twórcy, Mirka Olszówki, nie było lekko dogadać się w kwestii ich niezbywalnych praw… Dlatego jak dziecko ucieszyłem się, że w trakcie imprezy nie dochodziły do mnie słuchy na temat jakichkolwiek problemów w tej kwestii. I że po zakończeniu finałowego koncertu w bazylice Dominikanów padły eleganckie słowa podziękowania Darka Filka Filozofa Janka Taraszkiewicza, kontynuatorów dzieła Mirka, kierowane do jego mamy, Pani Marii, siostry Ewy i żony Małgosi Mazurkiewicz. Później, w nocy, po zawsze budzącym podziw i sentymenty wzlocie w piękne niebo nad Placem Po Farze dziesiątków lampionów, spotkałem Mirka muzę i miłość – Małgosię. Od roku nie widziałem jej tak uśmiechniętej i… szczęśliwej. No comment.

Grek Jorgos

Cóż my wiemy na temat greckiej tradycji muzycznej? Znamy jakieś jej odpryski, aż za często napiętnowane fałszywymi przekonaniami. Jak mit, że w legendarnym filmie Michaela Cacoyannisa, genialnie wcielający się w swą rolę Anthony Quinn tańczy w finałowej scenie z Alanem Bates’em (Basilem) „Zorbę”, chociaż to sirtaki, zresztą także – ukonstytuowane oscarowym filmem – dzieło pseudoludowe (tak naprawdę, to hassapiko, ponoć taniec rzeźników z Aten i pobliskiego Pireusu)), owoc komercji. Ludzi, którzy – powiedzmy – wiedzieliby nad Wisłą, co to są rebetiko, pieśni nędzy, rozpaczy i buntu, można u nas policzyć na palcach dwóch dłoni, a przecież fachowcy porównują je do portugalskiego fado i argentyńskiego tanga. Oswajanie tej spuścizny, jakiej próbuje dokonywać np. Maja Sikorowska z fenomenalnym wsparciem najlepszego w tych klimatach zespołem Kroke (i w naszej filharmonii promowali wspólną płytę Avre), to dopiero rudymenty nauki na temat współczesnej, zanurzonej, co najgłębiej, w końcach XIX wieku muzyki znad mórz Egejskiego i Jońskiego. A gdzie tradycja wielowiekowa? Czy tylko w spektaklach Gardzienic, nota bene pokrętnie przyjmowanych?

Tego, czego dokonał w ostatniej odsłonie minionych Innych Brzmień Jorgos Skolias przy z wsparciu b. ważnego partnera, znanego jako DJ Krime (potem, na finał finałów, oszołomił nas jeszcze ze swoim kwartetem hinduski guru Trilok Gurtu), wprost trudno przecenić. Mamy od lat świadomość, że Jorgos w środkach swej nieprawdopodobnej ekspresji wokalnej, bardzo długo wykorzystywał dźwięki udające różne języki (wiem dokładnie coś na ten temat, bo chociaż może to brzmieć niewiarygonie, 40 lat temu stawałem z nim razem na estradzie i mnie zatykało, gdy tuż obok śpiewał „po angielsku”, jakkolwiek z codziennych kontaktów wiedziałem, że zna w języka Szekspira, Lennona i Jaggera zaledwie kilka słów). Dokładał jeszcze scat i bardziej europejskie odmiany śpiewu dźwiękonaśladowczego oraz swoją inwencję oporną na jakiekolwiek zdefiniowania, bo już był oddzielny, JEDYNY taki. Chociaż mam świadomość, że do tego w jakiś sposób się przygotowywał („atrakcyjne” dla nas fragmenty ze śpiewów ludów Afryki), według mnie dokonał wprost niewyobrażalnej wolty w swym życiu artystycznym. Ten Grek urodzony na Dolnym Śląsku (rodzina, jak wielu uciekających pod skrzydła polskie emigrantów, to ofiary wojny domowej 1949 r. w Helladzie), dojrzał – przebywając wszystkie meandry swego polskiego życia, wyzwalając się z nałogów, wychowując dwójkę cudownych dzieci, które można tylko kochać (żeby się przekonać, idźcie na spektakl do Teatru Osterwy – poszukajcie łaskawie, o który to chodzi) – do tego żeby odnaleźć swoją tożsamość. Znaleźć swoje „ja” w tej kolebce kultury europejskiej. Odnalazł… Jestem głęboko przekonany, że odnalazł w śpiewie. W melodycznym krzyku i łkaniu nie tylko inspirowanym, ale i do krańców jestestwa, do końcówek fibrów i możliwości głosu – potężnego i różnobarwnego jak dźwięki (przykłady świątyń z „moich” Salonik) St.Dimitrius, Dodekas Apostolis, Aheropeitos, Osios David, Panagia Halkeon, St. Sophia, St. Nicolaos Orphanos przesiąkniętego liturgicznymi pieśniami z greckich monasterów. Nie tych, stanowiących atrakcję turystyczną, „indywidualnych”, na czubkach szczytów Meteorów, ale tych o najgłębszym zanurzeniu w przeszłość z granic kiełkowania Bizancjum, na Świętej Górze Athos, trzecim, autonomicznym palcu półwyspu Halkidiki, gdzie byle podróżnik się nie dostanie. No właśnie, tak na marginesie. Tytuł wspomnianej płyty Mai S. – Avaton – oznacza obowiązujący od 1060 r. zakaz przebywania na półwyspie kobiet (nawet zwierzęta wolno hodować jedynie płci męskiej). Prawosławna pieśń pozostaje zatem jednym z niewielu nośników historii wyzwalającym się z okowów restrykcyjnych przepisów. Śpiewem wznoszącym się, – jeśli ktoś go chce słuchać – na cały świat. Jorgos Skolias chciał. Może grała mu w duszy już w rodzinnym Zgorzelcu, może w naszym młodzieńczym Dzierżoniowie, a może dotarł do niej po przekroczeniu smugi cienia w jego obecnym punkcie na Ziemi – w Krakowie, gdzie żyje też pół Greczynka Sikorowska. Nie mnie rozstrzygać. Ważne, że stało się. Z porażającą dla odbiorcy siłą!

Dlatego zapewne (nie są zbadane wyroki boskie) już na koncercie u Dominikanów doznałem olśnienia. Przecież inwencję, moc improwizacji, rozległy diapazon wokalnych możliwości Jorgosa jak najszybciej należy połączyć z potencjałem chóralnym Męskiego Zespołu Wokalnego Kairos pod przewodnictwem cudownie wyczuwającego wszelkie nuty i smaki obrządków wschodnich Borysa Somerschafa! Przecież to o Kairosie, po marcowym koncercie filharmonicznym z okazji 20-lecia pracy artystycznej Borysa, pisałem gdzieś indziej, że „Kyrie z greckiej Świętej Góry Athos dławi gardło słuchacza i wyciska łzy nawet z oczu zaprzysięgłych ateistów”. Odpukajmy! Nie zapeszajmy! Ale wczoraj wieczorem zostały postawione fundamenty do realizacji tej idei na kolejnych Innych Brzmieniach. Pochwalę się niecnie. Przede wszystkim zaraziłem ją bez trudu mego od 40 lat przyjaciela Jorgosa. Zaakceptował ją też z zaciekawieniem Janek Taraszkiewicz, wszak producent wykonawczy festiwalu (czytaj: dyrektor artystyczny). Borysku! Mam nadzieję, że i do Ciebie się w końcu dodzwonię, bo teraz, w pełni lata, nawet się zbytnio nie zdziwiło, że nic z tego jeszcze nie wyszło. W każdym razie, całym sobą wierzę w Twój muzyczny smak i otwartość na nawet najbardziej zwariowane pomysły.

A Państwa, miłych Czytelników, proszę o trzymanie kciuków za urzeczywistnienie idei, która – moim skromnym zdaniem – może przydać dodatkowego smaku Innym Brzmieniom i – oby! – ucieszyć Mirka. Naszego Mistrza, bez wątpienia bardzo ukontentowanego tegorocznym popisem Jego Dziecka ukochanego. Festiwalu.

Kategorie: /

Tagi:

Rok: