Jagielloński dar

Zakończył się już czwarty Jarmark Jagielloński. Odpowiednie podsumowania zapewne już zostały w mediach upublicznione. Nie czytałem, nie oglądałem. Specjalnie. Żeby nie wpisywać się w przewidywany ciąg komplementów, ochów i achów, aklamacji uwznioślonych. Siedzę, przegryzając znakomitą, acz za drogą, kiełbasę wiejską spod Biłgoraja (stoisko na rogu Bramowej i Rynku, tuż koło Czarciej Łapy, reklamy nie robię, bo go już nie ma, poza tym z posłem PO producent chyba nie maił nic wspólnego, bo miałby stanowiska na wschodniej części Placu Po Farze) i zastanawiam się, czego się czepić w dobrej konstrukcji i sprawnej organizacji największego artystyczno-komercyjnego wydarzenia lubelskiego lata ‘2010. Nawet jeśli zamiotę przed jego organizatorami odpowiednim atrybutem i zakrzyknę: Chapeau bas!, nie ma tak, żeby być wyłącznie urajcowanym i padać z wrażenia na kolana.

W przeciwieństwie do poprzednich jarmarków z jagiellońskiego daru (oj, ułatwił Lublinowi promocyjne życie Władysław, zwycięzca spod akurat 600-letniego Grunwaldu!), na tym byłem od początku do końca. To znaczy, do końca, który sugestywnie mi określił przyjaciel szefa przedsięwzięcia, Piotra Zieniuka, spiritus movens większości afer kulturalnych z kręgu Lublin 2016 Rafał „Koza” Koziński, znany ostatnio z adekwatnej, przez wszystkich zainteresowanych rozpoznawanej ksywki „człowiek miasto” (bingo!, ale i cały KoZa!). W niedzielę, gdzieś przed godz. 19 spotkałem go wychodząc z Rynku. Moją decyzję powrotu do domu po godzinach spędzonych jarmarkowo, podbudował rozkazem: – Moliś, spieprzaj jak najszybciej. Tu już nie będzie się nic dziać. Mamy kontakt meteo z lotniskami i za 20 min. przyjdzie taka nawałnica, że Lublin nie widział! – dodał, jak to on, z całą pewnością swego komunikatu. Zdążyłem się jeszcze spytać, czy organizatorzy nie planuje podsumowania J.J. (po pierwszej jego odsłonie, udało mi się w takiej uroczej aferze w jednej z knajp w okolicach Placu Po Farze uczestniczyć), a guru animatorów kultury wypalił: – Nie! My tu pracujemy! Omal nie padłem z wrażenia. Ale nie doszło do tego. Zdołałem jeszcze przez martwiejący plac farny zejść na dół Grodzkiej, przyjąć cósik w miłej znowu Szerokiej – Hadesie, odczekać na przystanku pod Zamkiem blisko 25 min. – w stosunku do rozkładu – na pojazd MPK nr 32 (w święta, a szczególnie połączone z upałami, mają tendencję do symulowania, że są bolesne i nie mogą planowo jeździć – przećwiczyłem to już wcześniej, kierując się w stronę miasta), dojechać, pomaszerować karnie do mego wieżowca, wdrapać się na swoje 6. piętro a burzy nie doczekałem. Przyszła dobę później (niedawno się skończyła). Jakaś delikatna. Z Bogatynią i niedzielną Pragą wspólnego nie mająca nic. Będę musiał przy okazji kopnąć KoZę w… kostkę. Niech i i on zostanie tytularną ofiarą globalnego ocieplenia i falsów meteorologów.

Dzień wcześniej trafiliśmy się z najbardziej rzutkim animatorem kultury w pojagiellońskich dziejach Lublina obok sceny, na której szalała podstawowa muzyczna gwiazda Jarmarku J., pleno titulo, Trebunie-Tutki i Kinior Future Sound. Każdy kto, nawet nie tyle zgłębił, a dotknął działalności kapeli z Białego Dunajca, wie, że lata po rozpoczęciu współpracy z jamajskimi The Twinkle Brothers i zadomowieniu się na dobre w nurcie World Music w towarzystwie innych gigantów (Voo Voo, Ordo Sachna, Krzysztof Ścierański), mają już cudownie opanowaną metodę, jak powodować tłumami. Dokładnie, ceprami, zawsze pokornie przyjmującymi góralskie przekonanie o wyższości nasienia spod Tatr. Dla etnografa, który zagości w oddalonej o kilka kroków siedzibie Stowarzyszenia Twórców Ludowych i poglądającego z okien mieszczącej je kamienicy przy Grodzkiej 14, propozycja Tutków ma prawo budzić zgrozę. Toż to twórczość oparta absolutnie na najsłynniejszej, najpopularniejszej części kanonu folkloru podhalańskiego, aż do znudzenia przetwarzanego na najróżniejsze sposoby. Trzy, cztery śpiewki: o Janicku, połoninach i „śle (o?)bodzie”, którą tak Górale cenią. I tyle! Krzysztof Trebunia, talent bezdyskusyjny, człek nie w ciemię bity, musi mieć świadomość tych komercyjnych ukłonów i zatracania folklorystycznego źródła, bo niejednokrotnie na gwiazdę gwiezdnej grupy wyawansowywał Włodzimierza Kiniorskiego „Kiniora”, saksofonistę o bezgranicznej inwencji jazzowej, „górala świętokrzyskiego, z gór starszych (cóż za elegancja! – przyp. AM) niż Tatry”. Słusznie! Bez niego górale z podhalańskiej rodziny odwalaliby już tylko czystą chałturę.

KoZa o poziom Trebunio-Tutkowej prezentacji był dziwnie spokojny. Zawróciłem mu głowę pytaniem, dlaczego strzałka w z napisem TOALETY, wisząca na przyplacowej ścianie MDK nr 1, kieruje ludzkość w niebyt, na dwie odnogi schodków stronę Podwala, gdzie i tak TOI-TOI-ków nie znajdę (temat na oddzielne opowiadanie, może podejmę go felietonowo w najbliższym ZOOMie) . Zaproponował mi osobiste wprowadzenie na zaplecze sceny, gdzie zaiste jakaś sławojka stała. Zdzierżyłem i nie skorzystałem. Doglądał pokaz fire show, zgodnie z programem towarzyszącej góralom grupy Sigillum Ignis z bardzo satanicznego, jak się podle nazwy zespołu okazuje, Parczewa (a ja, naiwny, sadziłem, że tam jeno produkują moja ulubioną musztardę sarepską – swoją drogą od lat nie wiem , kto zacz, tan Sarep; sorry, już wiem, niezawodne Google: Nazwa pochodzi od miejscowości Sarepta (obecnie Krasnoarmiejsk) pod Donieckiem.). Już cieszył się, że zaraz po koncercie parczewiacy(-nie?) powędrują z jarmarcznym symbolem, Kurą (ponoć wzięła udział w ponad 15 paradach J.J.), oraz różnymi bębniarzami, muzykami etc. – Wiesz, że wczoraj rozwaliliśmy lubelski clubbing? – zadał mi Rafał inteligentne pytanie. Próbując doskoczyć do jego poziomu, podrążyłem: – Co to znaczy? No, to mnie iluminował: – Poszli artyści z bębnami i muzyką na deptak i ze słynnych dyskotek, na hasło, że jest afera, wszyscy z podziemi powychodzili i się z nami bawili. Dodał jeszcze opowieść o policjantach, którzy potem dotarli na Stare Miasto i próbowali rachować się z organizatorami za „incydent” deptakowy. Czujny jak zwykle, przewertował wcześniej przepisy o ciszy nocnej, która już niejednokrotnie była kością niezgody na Starówce. Ja się na tym nie znam, ale on twierdzi, że taki przepis nie istnieje, dopóki… ktoś z mieszkańców nie interweniuje, że mu ta cisza jest zakłócana. W każdym razi,e dał dowódcy patrolu radę (w logice formalnej fachowo to się nazywa dyzjunkcją Sheffera), że albo się wyluzuje, albo zmieni rewir. Mundurowy wybrał drugą z propozycji. KoZa Koziński, nie kryjąc radości (to takie jego podskakiwanie na szczudlastych nogach), podsumował jarmarkowo jagiellońskie przeżycia i lubelską aktywność kulturalną krótko: – Dzieje się !!!

Rzeczywiście. Czego się więc chcę czepić? Do czego od początku tu zmierzam? Nie pozjadałem wszystkich rozumów. Wciąż, nawet jako stypendysta ZUS, uczę się wiele, szczególnie teraz, gdy spotykam tylu fajnych młodych ludzi, którzy maja prawdziwe serce do kultury. Nie wiem częstokroć jak reagować na pewne posunięcia, decyzje. Nie umiem do dziś powiedzieć, czy lepiej było jak festiwal flamenco, obecny, po rozbudowaniu, Fiesta Alegria, miał charakter ludyczny, wręcz, w naszym przypadku, populistyczny i jego koncerty odbywały się w muszli Ogrodu Saskiego, czy lepsza jest ta wersja aktualna, osadzona wyłącznie w kręgu naszego turystycznie i – dziś już – artystycznie najważniejszego Starego Miasta? Do miana festiwalowego pępka wyawansowana została wciąż kameralna (i taka już ona zawsze będzie) sala Teatru Andersena, ale po raz pierwszy w historii miasta nad Bystrzycą (zauważcie, rezygnuję z ulubionego, zabezpieczającego moje bzdurzenia słowa „bodaj”) wciągnięto w niebagatelne wydarzenie staromiejskie knajpy. Spróbujmy policzyć, w ilu coś się fiestowo działo: Restauracja Hades Szeroka (także klub festiwalowy), Pub & Restauracja U Fotografa, Kawiarnia Artystyczna Czarna Inez, Restauracja Hiszpańska Tancerka i – jako współorganizator – Winiarnia La Passion du Vin z Krótkiej. Mało przy ponad 40 knajpach za Krakowską Bramą? No, to sobie zdajmy sprawę, że całe szeregi rynkowych lokali przy okazji takich np. Innych Brzmień, z małymi wyjątkami niemal współorganizatorów (Gramofon, Mandragora, może jeszcze Sielsko Anielsko), zachowują się, bez obrazy, jak pasożyty. Z ich ogródków, osobliwie tych po południowej stronie Rynku świetnie koncerty z estrady było słychać. A kasa za browca i żarełko przy ponadnormalnie do późnej nocy wypełnionych stolikach głośno biła.

Nawet nie próbując uczestniczyć we wszystkich jarmarkowych wydarzeniach (w tym dopadłym nas upale, byłoby to zboczenie), dostrzegam jego rozliczne walory. Nie da się ich (z powyższych względów) wyliczyć wszystkich. Mnie się podoba np. ze obręb J.J. zostały wciągnięte poniekąd oboczne lubelskie wydarzenia o festiwalowych znamionach. Z jednej strony, jest to posiadający długą już tradycję, bo XVII Ogólnopolski Przegląd Hejnałów Miejskich. Będę zawsze pamiętał, że w Kurierze Lubelskim, w którym spędziłem ponad pół życia, miał się świetnie, bo zajmował się nim osobiście zainteresowany sprawą kolega o nieprzeciętnych przebojowych zdolnościach ukręcania bicza z g… (dziś ponoć robi to już urzędniczo). Nigdy nie miał nic wspólnego z kulturą, ale z władzą – owszem. Hejnału żadnego miejskiego – oprócz lubelskiego i krakowskiego, na który jesteśmy skazani od dziecka – ja, ten od wydarzeń kulturalnych, nie słyszałem. Teraz przynajmniej wiem, ze da się tego posłuchać, najlepiej przy przerywnikach big bandu, podgrywającego Preslay’owe Love Me Tender i innych, dalekich od Lubelszczyzny jak stąd do Nowego Orleanu hitów. Drugi z wprowadzonych w obręb J.J. festiwali sam uparcie propagowałem od czasu, gdy z wydarzeniem spotkałem się kilka lat temu w Kawiarni Artystycznej Hades, ale dzięki ekipie Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN. Chodzi o Festiwal Opowiadaczy Słowodaję. To nie są jedyne zasługi ekipy Piotrka Zeniuka. Nie sposób nie zauważyć wręcz reanimacji , ożywienia obecnego na Starówce jeszcze od czasów dwóch knajp, Czarciej Łapy i posadowionej vis-a-vis Mieszczki, STL (było zauważalne – w różny sposób – jak kol. europoseł Zdzisław Podkański, najsłynniejszy swym prymitywizmem minister kultury ostatnich dziesięcioleci chciał łaskawie być tym zainteresowany). Przykładów da się zebrać więcej.

Sprawy odwleczone będą naprawione (przywleczone?) .Jeśli już próbuję porachować się z Jarmarkiem Jagielońskim i jego organizatorami, to widzę, że „trochi” by się tego uzbierało. Odpuszczę jednako. Wrócę jedynie do konika, który koledzy animatorzy już znają, z nim, czyli ze mną, dyskutują, a ja wciąż uważam, że to pryszcz na Centrum Kultury, tej firmy poniekąd remontowo zdeklasowanej, ale i poddającej się autodestrukcji. Warsztaty Kultury, z których wywodzi się ekipa animująca Jarmark Jagielloński i najcenniejsze wydarzenia promujące Lublin jako wymarzoną Europejską Stolicę Kultury 2016 (jakkolwiek warto dostrzec w spisie partnerów J.J, że ta, jako kandydat, wcale nie jest na pierwszym miejscu!), oficjalnie filia CK, najwyraźniej zaczynają żyć własnym życiem. I – pardon – wypinać się na inercję kolosa na rozdrganych nogach z waty, tego już odległego, z Narutowicza. Dla mnie to niewyobrażalne… Przepraszam, być może padły zbyt mocne słowa. Więc.. To dla mnie niepokojące, martwiące, smutne, że w TYM SAMYM CZASIE co tak ważny dla naszego miasta jarmark, to samo Centrum Kultury organizuje, rękami innego działu, w muszli Ogrodu Saskiego Festiwal „Shalom – Spotkania z kulturą żydowską”.

Mea culpa! Nie miałem tym razem pod ręką aktualnego ZOOMa. Nie przeglądałem w upalnym lenistwie przysyłanych mailowo newsletterów (te firmowane jako Lublin 2016 są skonstruowane karygodnie, ktoś kogoś przyjął do pracy po to, by ten odwdzięczył się… katastrofą) . Nie pilnowałem terminów. Ale jak mi ktoś na jarmarku powiedział, że już jest po „Shalom”, szlag mnie trafił. Kurczę! Przecież tydzień wcześniej w Lublinie się nic nie działo i wtedy z ogromną przyjemnością obejrzałbym tak interesujący mnie, poświęcony zakatrupionym przez tow. Stalina artystom program Andre Ochodlo Moskwa 1952. Przecież organizatorka tego festiwalu, jedna z najbardziej doświadczonych (czy to nie brzmi symbolicznie?) pracownic CK, musiała doskonale znać termin odbywającego się już po raz czwarty jarmarku. Przecież jest jakieś ciało ogarniające – jak widać, mocno teoretycznie – co czyni prawica, a co dziecię z ul. x. Popiełuszki.

Ekipa Warsztatów Kultury nie jest bez winy, jakichkolwiek argumentów by nie używała. Wydawało się, że tak pobliska po przeprowadzce do Warsztatów K. muszla w Saskim będzie jej naturalnym miejscem działania i wizytówką. Tym bardziej, że tam – chwaląc się niemożebnie, co to też zdołała już zdziałać – zdobywała w swym dziele ostrogi. Porzuciła je na zardzewienie. I to jest smutna oboczność jagiellońskiego daru. Tako rzecze stary, doświadczony Molik.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: