Jawor i jeden jego listek

Pewno nikt tego już nie pamięta, ale po tym, co pisałem o występach Zespołu Pieśni i Tańca Jawor Uniwersytetu Przyrodniczego (jeszcze niedawno Akademii Rolniczej, trochę dawniej Wyższej Szkoły Rolniczej), chyba mam prawo mieć poczucia spełnienia. Po wczorajszym tzw. jesiennym koncercie ansamblu w Centrum Kongresowym UP, mogę tylko się powtarzać, że Jawor pośród polskich zespołów zajmujących się folklorem przetworzonym artystycznym jest jedną z potęg, prawdziwych gigantów, a wśród lubelskich grup uprawiających ten gatunek, konkurować może z nim jedynie ZPiT Lublin im.Wandy Kaniorowej.

Nowością wobec entuzjastycznych zapisek recenzenckich z koncertu wiosennego z okazji 50-lecia Jawora może – i niech będzie! – akt wdzięczności wobec absolutnego fachowca w swym fachu, wczoraj dopiero odpowiednio fetowanego i nagradzanego Jana Pogonowskiego (i ja, Panie Janku, grauluję!), od roku kierownika artystycznego jubilata z UP. Dzięki niemu, obok tak sprawdzonych folklorystycznych hitów, jak – lecę znanymi fachowcom skrótami – Sącz, Spisz, Żywiec oraz evergreenów w postaci tańców lubelskich, rzeszowskich tudzież – wykonywanych ponoć na jednym oddechu – oberka i kujawiaka, objawił mi się na nowo zakątek naszej ludowości dawno zapomniany. Nie wiem ile lat minęło – dekada?, dwie? – ale trudno mi sobie przypomnieć kiedy oglądałem na scenie tańce wielkopolskie. Mało atrakcyjne? Dla wielu, – być może. Ale jak pięknie dopełniają wielobarwny bukiet spod znaku mistrza Kolberga, a także – wypełniając polską ludową przestrzeń – słowa śp. Igi Wachowiaka, których jestem prawdziwym fanem, że prawdziwy folklor w Europie zaczyna się na wschód od Odry. W tym słusznym wyznaczniku geograficznym, Wielkopolska jest pierwszym przystankiem.

Porachowawszy się skrótowo z zawartością treściową koncertu inaugurującego rok akademicki 2010/2011, pozwolę sobie na prywatę większą niż ta, której odpryski niekiedy w tym miejscu pozwalam sobie w miarę – mam nadzieję – dyskretnie przemycać. Było to wydarzenie dla mnie szczególne, jak ważne, wiedzą najlepiej moi przyjaciele. Tego wieczoru z Jaworem rozstawał się – jak w przepięknym opowiadaniu Singera o dwóch takich filigranach, opadających w miłości aż do tchu ostatniego – drobny listek tego dumnego i pięknego drzewa. Po dwudziestu (sic!) latach tańczenia i śpiewania polskiego folkloru, żegnała się z tą prawdziwą Jej pasją moja córka. Ewa, która wiedziała dobrze, że już przyszedł czas na taką decyzję. W zespole a AR, a potem UP, występowała raptem lat 6, bowiem pierwsze 14 spędziła w Kaniorowcach (i tamtą naukę wciąż pamięta). Jednak – i nie tylko zakochany w swym dziecku, zaślepiony ojciec tak sądzi – prawdziwie rozwinęła swe skrzydła w jaworowej koronie ludowości. Jestem krytykiem, zajmuję się folklorem od bez mała lat czterdziestu i przysięgam, że potrafiłem – patrząc na latorośl na estradzie – zrozumieć „kaniorowych” choreografów, dlaczego nie na jej popisach budowali swe estradowe wizje i nie ona stanowiła o walorach tego zespołu. Ewka, chociaż studiowała na UMCS, przytulona przez grupę z rolniczej uczelni, dopiero się tam spełniła. Oglądanie jej w tańcach np. spiskich (zresztą przez dziecko ukochanych) było do wczoraj magią, przeżyciem przez rodziciela pożądanym i wyczekiwanym. Siała, jako jaworowy listek, prawdziwy blask i zawsze z dumą, jakkolwiek mało kulturalnie, mogłem wskazać paluchem: – O, tam, tańczy Ewcia!

Zaczną się sądne dni. Czy my to – razem – w domu zniesiemy?. Przecież za chwileczkę dziewczyna, która nim osiągnie wiek lat 30., sporo jeszcze wody w Bystrzycy upłynie, która kończy karierę jak kontuzjowany sportowiec (ci potrafią w zapamiętaniu przekroczyć 40-stkę), nie będzie wiedziała, co ze sobą robić bez czterech 3-godzinnych – tak, proszę Państwa, taki jest koszt profesjonalizmu! – prób tygodniowo. Ale to nasz problem. Dokładnie –Ewci..

Wzruszającego bardzo mnie momentu nie chciałbym zalać żółcią. Może po prostu należy zmilczeć postawę zespołu, w którym dziecko uczyło się się folkloru, a potem, na miarę swych ówczesnych możliwości, starało się przez kilkanaście lat wypadać na scenie jak najlepiej.

Do Jawora mam jendako drobniutki żal, tym bardziej, ze chodzi – dlatego to artykułuję, by łatwo byłoby na przyszłość takie faule poprawić – o techniczne niedopatrzenie. Szkoda, mianowicie, że z estrady nie padły wczoraj nazwiska żegnanych na zawsze, raptem pięciu członków zespołu. Pozostali oni na zawsze anonimowi, jak wówczas – co w takim tłumie zrozumiałe – kiedy przez kilka lat w Jaworze tańczyli piękne ludowe suity.

Wyczerpując zasoby prywatności – powiedzmy tegoroczne – podziękuję natomiast z wielkim ukłonem pewnym dwu Damom za towarzyszenie mi (może to ja im towarzyszyłem?) w tym, tak znaczącym dla Molików wydarzeniu. To One – samą swą obecnością – kładły plastry działającego błogo miodu na me rozemocjonowane, ergo, rozchwierutane serce.

Post fatum dowiedziałem się o dyskretnej obecności przy Ewie i jej pokręconym emocjami ojcu innych naszych przyjaciół. Przybyli do Kongresowej! Pokorne dzięki! Jak się mam Wam odwdzięczyć?

[Cisza]

Już wiem. Nie powiem.

A listek drobny, jaworowy, powrócił najniespodziwaniej – ale jakże słusznie! – do domu. Stało się to jeszcze nocą ciemną. Taki ostatni urok złotej jesieni w już mroźne chwile.

Kategorie:

Tagi:

Rok: