Jezus według Durera

A po trzech dniach znaleźli go w Świątyni, siedzącego wśród nauczycieli, słuchającego i pytającego ich.

Łuk. 2, 46

Ewangelie – i to tylko dwie, według świętych Mateusza i Łukasza, bo według Marka i Jana rozpoczynają się później, od czasu Jana Chrzciciela – dostarczają tak mało informacji o narodzeniu i dzieciństwie Jezusa Chrystusa, że aż dech zapiera, jak ogromna potrafi być ikonografia tematu. Ale i zapewne z powodu tych mizernych objętościowo podstaw ewangelicznych, tak wiele obrazów i rzeźb ilustruje kilka zaledwie scen z Nowego Testamentu. Spotykamy w historii sztuki niezliczone ilości Adoracji pasterzy (i aniołów) czy Adoracji Trzech Króli, mamy takie krocie zobrazowań Ucieczki do Egiptu, że największe muzea by ich wszystkich razem nie pomieściły, a nie mamy żadnego dzieła pokazującego na przykład kilkuletnie przecież życie Świętej Rodziny w tymże kraju faraonów. Nie mamy, bo i nie ma słowa o nim w Ewangeliach.  

O Jezusie siedzącym w Świątyni wśród uczonych w Piśmie (bądź – jak piszą inni – wśród doktorów) mówi tylko jedna – Łukaszowa. A jednak wystarczyło to, by scenę zobrazowali np. Giotto (i to dwukrotnie), Paolo Veronese czy – w tryptyku – Frans Francken I. Moim faworytem jest jednak obraz Albrechta Durera. Widziałem go już kiedyś w kolekcji stałej madryckiego Museo Thyssen-Bornemisza. Jednak dopiero pod koniec października, gdy trafiłem w tymże muzeum na  kapitalną ekspozycję czasową „Durer i Cranach. Sztuka i Humanizm w Niemczech Renesansu”, ujrzawszy go w kontekście innych dzieł i Durera i wspóczesnych mu artystów, dało się dostrzec wszystkie walory arcydzieła. Wystawy czasowe, co już wielokrotnie w Kurierze podkreślałem, to w ostatnich czasach najwspanialszy pomysł muzealników. Oryginalne obrazy sprowadzane z całego świata funkcjonują na nich w zestawieniach wymarzonych dla odbiorców, niemożliwych bez tego patentu.

W muzeum przedzielonym od słynnego Prado tylko placem Canovas del Castillo można i dziś – bo ekspozycja wciąż jest czynna i będzie do 6 stycznia – zobaczyć Durerową tzw. „Madonnę Hallera” i „Matkę Boską z Jezusem” jego weneckiego mentora Giovanniego Belliniego, którego wpływ jest ewidentny, a który zgłębiającego szykę Italii Albrechta „bardzo wysoko chwalił”. I dopiero do nich dododany jest w części wystawy zatytułowanej „Włochy: _ jest Pan_(sala 3) malowany w 1506 r. w Wenecji obraz – jak to piszą po hiszpańsku – „Jesus entre los doctores”. Praca jest doskonale znana, bo niemal wszyscy historycy sztuki podkreślają obecność rzadko spotykanego w malarstwie elementu. Z księgi w lewym dolnym rogu wystaje karteluszka z inforacją, że obraz został namalowany w ciągu pięciu (!) dni, a rozmiar ma niemały – 64 x 80 cm. Jednak to nie ta ciekawostka świadczy o jego wartości.

Posiada co najmniej trzy cudowne walory. Nie ma chyba w sztuce wspanialszej gry rąk jak ta rozgrywjąca się w centrum obrazu z udziłem dłoni pięknego jak cherubin młodego Jezusa i kontrastującego z nim szkaradzieństwem mędrca obok, ujętym z lewego profilu. Naukowcy uczenie dowodzą, że te karykaturlne ujęcie uczonego to jawny wpływ Leonarda, a jakoś nie chcą dostrzec, że Durer nie korzystał wyłącznie z tradycji włoskiej, ale i ewidentnie z flamandzkiej. Przecież to postać jakby żywcem wyjęta z Hieronimusa Boscha, chociażby z „Ecce Homo” z podmadryckiego Escorialu. I to sobie nazwijmy walorem drugim. Trzecim wreszcie jest sam Jezus, dla mnie najwyraźniejszy ślad Durerowego umiłowania malowania autoportretów, stanowiącego sposób na poznanie samego siebie. Złociste pukle włosów znane z późniejszych autoportretów artysty, podowiadają, że to jego wyobrażenie, mgliste, zapewnie wyidealizowane wspomnienie swojej osoby z młodości. Wiszącey obok mały – 27,5 x 21,1 cm – rysunek przygotowawczy głowy Jezusa sprowadzony z wiedeńskiej Albertiny, tylko wrażenie podbudowuje.

No i jest jeszcze jedną z cudowności tej wystawy, na którą koniecznie powinniście się po świętach wybrać do Madrytu, korzystając z uroków wejścia Polski do strefy Schengen.

Andrzej Molik    

Jezus według Durera

Kategorie:

Tagi: / / / / /

Rok: