Już nam Kum nie zaśpiewa

W przyszłym miesiącu planował wystąpić w jednym z warszawskich klubów z recitalem, który miał być jego koncertem życia, wielkim come back Kazimierza Grześkowiaka na krajowe estrady. Dopieszczał ten występ niezwykle. Zamyślił sobie, że – aby promować naszych artystów – towarzyszyć mu będą lubelscy muzycy. Jakimś przygotowaniem do tego powrotu było niedawne, ponad dwumiesięczne amerykańskie tournee Kuma, jak go w kręgu przyjaciół, adaptując jego ulubione powiedzenie, nazywaliśmy. Przygotowaniem do podboju stolicy miał być także jego występ w HADESIE. Był żywotny, natchniony, pełny wiary w nowe sukcesy i wręcz przepełniony pomysłami, chociaż – jak na filozofa przystało – nie pozbawiony sceptycyzmu i obaw. To one i towarzyszące realizacji planów emocje, być może spowodowały, że serce nie wytrzymało obciążeń i odmówiło mu posłuszeństwa. Już nam Kum nie zaśpiewa. Koncertował będzie – na pewno ku zadowoleniu Najważniejszego Słuchacza – gdzieś tam, przy zupełnie innym Audytorium.

Kazio, Kum, Sasza (to przezwisko przylgnęło doń podczas studiów na KUL, kiedy chłopak z gitarą przypominał bardzo modnego wówczas Sachę Distela), należał do tego grona natchnionych artystów, którzy swoja osobowością wywierają piętno na całe otoczenie i całe pokolenia tych, którzy poznali jego sztukę. W czasach zupełnie niezwykłych sukcesów z końca lat 60. i poczętku 70. stworzył tak odmienny gatunek śpiewanego felietonu o ludowym czy wokołoludowym anturażu, że chyba nikt nie ośmielił się go naśladować a co najwyżej przyciągał innych, podobnie myślących i tworzących, jak w okresie triumfalnego marszu (także przez stadion w Monachium na inaugrcji piłkarskich mistrzostw roku 1974) słynnej Silnej Grupy Pod Wezwaniem, od której zresztą z czasem zupełnie się odciął.

Ale Grześkowiak, to nie tylko satyryczne czy zadumane piosenki. Był prawdziwym – jakkolwiek to termin dziś nadużywany – człowiekiem Renesansu i królem życia. Pisał na przykład, jeszcze od czasów ś.p. Sztandaru Ludu, niezrównane teksty dziennikarskie, którymi i Kurier ongiś wspierał. Prawie skończył swe opus magnum, książkę, którą cyzelował od lat twierdząc, że ostatnie zdanie napisze, gdy uda mu się rzucić palenie i pozbawić ostatniego ze złych nałogów (co – niestety – mu się nie udało). Był muzykiem z uchem pozwalającym bezbłędnie wyśledzić wszelkie plagiaty, co chętnie czynił przy pianinie w sławetnym klubie Nora. Był duszą każdego towarzystwa, bo jego dowcip i supertrafne komentarze powodowały, że stawał się wręcz instytucją opiniotwórczą. Był też niezrównanym mistrzem, poetą kuchni, bo ta, jego zdaniem, zawsze stanowiła jeden z najważniejszych elementów kultury sensu largo. Był…

Był, był, był. Wszystko od 12 stycznia 1999 roku sprowadza się do okrutnego słowa „był”. Ale nie sprowadza się do czasu przeszłego. Będzie Kazio Kum Grześkowiak żył z nami zawsze. Bedzie, nie tylko za sprawą tej pychoty hadesowej kuchni, golonki a la Grześkowiak. Będzie, nie tylko wtedy, gdy usłyszymy śpiewną groźbę, że „Chłop żywemu nie przepuści” albo jeszcze raz pognamy, żeby samemu ujrzeć, jakimi to walorami wyróżniają się „Panny z Cicibora”. I nie jedynie wtedy, gdy się wreszcie – miejmy nadzieję -ukaże jego książka. Będzie wśród nas zawsze, bo takich postaci, takich artystów, takich ludzi nigdy się nie zapomina!

Grono przyjaciół

z Kuriera Lubelskiego

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: