Kap, kap, kap…

Wiedeńskie uniesienie

Wydarzonka. Sytuacje. Refleksje. Impresje… Kapią jak ten banglający po parapecie deszcz, który próbuje powrócić po ponad dwóch miesiącach wstrzemięźliwości. I jak łzy. Ale także te radosne, z uniesień pozytywnych wrażeń. Niechaj spadnie tu chociaż pierwsza.

Późnym wieczorem w niedzielę zadzwonił Leszek Mądzik. Nie opanowałem jeszcze swojej nowej komórki, więc nim się to w tym momencie stało, najwyraźniej przegapiłem pierwszą część komunikatu. Mówił, że w jednym z kościołów na Starym Mieście jego Scena Plastyczna zagra (bodaj dwukrotnie) Bruzdę, a on tej nocy wybiera się do katedry, gdzie z okazji rocznicy śmierci kompozytora wysłucha Requiem Mozarta. Jąłem się tłumaczyć, że już chyba się nie ruszę z domu i nie dołączę do niego. Ale gdy zaczął mówić o pięknej tradycji (wciąż w Lublinie nieobecnej) wykonywania ostatniego utworu Wolfganga Amadeusza w porze jego śmierci o godz. 0.50 dnia 5 grudnia, przyszło otrzeźwienie idące z zorientowania się, że Leszek telefonuje z miasta odejścia w zaświaty genialnego kompozytora. Upewniłem się. Dzielił się swym szczęściem z Wiednia.

Wszystko się poukładało. Zapewne – spekuluję, bo tego nie wiem – niestrudzona Zosia Beklen, z domu Jaworska, lublinianka konsekwentnie nad Dunajem promująca kulturę znad Bystrzycy, potrafiła zorganizować występy SP KUL. A Lechu, zgodnie ze swymi obyczajami, wyśledził i nawiedził wiedeńską wystawę tak cudownego a tak obocznego surrealisty Reneé Magritte’a (nie dosłyszałem, w jakiej prywatnej galerii ekspozycja ma miejsce). Natomiast kolejną zmianę młodych aktorów ze swej Sceny Plastycznej wysłał „za karę” do Kunsthistorische Museum, gdzie m.in. największa na świecie kolekcja obrazów wielkiego Pietera Bruegela. Do placówki, w której – jak się przyznał – był już 10 razy, a ja, – jakież to bolesne dla pariasa! – dopiero dwa.

Tej nocy Mądzika jednak – a stanu pewnej euforii nie potrafił ukryć – ekscytowało coś innego. Nie wiem czy mozartowe Requiem niemal godzinę po północy zagrali przesłynni Wiener Philharmoniker. Nie wiem, jaka czwórka solistów, być może z równie słynnej wiedeńskiej Staatsoper zaśpiewała i jaki chór im towarzyszył. Nie wiem nawet (jest nadzieja, że dowiem się o tym po powrocie Leszka), jak on przeżył wydarzenie. Wiem jedno. Strasznie mu zazdroszczę tych chwil cudownych, gdy pod strzeliste łuki gotyckie katedry św. Stefana wznosiła się m.in. najpiękniejsza z części żałobnego arcydzieła – Lacrimosa.

Nie wiem jeszcze jednego. Czy Leszek o tej prawie godz. 22 wiedział już tam w stolicy Austrii, że kilka godzin wcześniej zmarł Adam Hanuszkiewicz, twórca teatralny jak guru traktowany przez nas, dzieci pokolenia Marca’68 i Jego Balladyny z Teatru Narodowego. Mogę się mylić, ale mam nieprzeparte wrażenie, że to był rudymentarny powód nocnej (to już dawno pozostaje poza jego obyczajami) Mądzikowej wędrówki do Stephansdom w 220 rocznicę śmierci Wolfganga Amadeusza Mozarta. Jak by tam przebywał – a nie było to, taki już jego los, Waszemu słudze dane – także pobiegłby do katedry i zanurzył się w gotycką, żałobną noc wyrzutów sumienia wiedeńczyków, którzy wciąż nie potrafią odkryć, gdzie znajduje się miejsce wiecznego spoczynku geniusza z Salzburga.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: