Kąsek szczęścia

Podano mi go na tacy. Jakby była to – sprezentowana mi – równie przewrotna, co pokorna odpowiedź Jaromira Nohavicy na prośbę kierowaną przezeń do głowy czeskiego państwa w gorzkim songu Pane  prezidente. Upominał się: já žádám jen kousek štěstí. Znając miarę żądań, dobrze wiedział – to zeń emanuje! – że podobne wymagania, stając w twarzą w twarz ze swymi odbiorcami, tabunami wyznawców jego świeckiej religii, akolitów i trabantów, musi postawić sobie samemu. Nie zawieść ich.

W Polsce mówi się frazeologicznie o kęsku łakomym. Owszem, był on taki. Ale równocześnie – pyszny. Spotkało mnie w sobotę 27 listopada 2010 w lubelskim Centrum Kongresowym Uniwersytetu Przyrodniczego prawdziwe szczęście. Porozumienie tajemne – acz w tłumie – z artystą najprawdziwszym. W każdym calu swej sztuki, tyleż skromnym i autentycznym, co…wielkim.

Składowe szczęścia spotkania owego z Artystą, od drobiazgów Jego zachowań poczynając:

Natychmiastowy, bezpretensjonalny kontakt z publicznością. Szczera radość, mieszana a prawdziwym zakłopotaniem wobec pięknego gestu lubelskich fanów Jaromira, którzy, znając jego kibicowskie ciągoty i uwielbienia dla futbolistów z rodzinnego miasta, przynieśli transparent z typu s.f. lub fantasy lub, jak mawiał mistrz Wańkowicz, chciejstwa: FC BANIK OSTRAWA – FC BARCELONA – 8:0 (owocowało to długo powrotami do tematu, aż po ukłon specjalny w bisie, gdy Nohavica zaśpiewał napisany dla kibiców Banika klubowy hymn). Wprost paradne, wzbudzające erupcje śmiechu na widowni – jak to nazwał – „wirtuałki polsko-czeskie”, w których ten znakomicie władający naszym językiem pieśniarz potrafił – oprócz naładowania ich ogromną dawką dowcipu o absurdalnych konotacjach – rymować wersy spod znaku Mickiewicza, Witkacego i Mrożka z pieczętowanymi przez Haška, Kunderę czy Hrabala – i samego Nohavicę, przede wszystkim! Filutrerne podkreślenia swej (niewątpliwej!) inteligencji, łączone z bliskim krygowania się stwierdzeniem: – Wy jesteście dużo mądrzejsi ode mnie!; a za chwilę kąśliwa, acz czujnie zawoalowana uwaga, że to zapewne syndrom postkomunizmu rządzi sytuacją, w której dużo lepiej we wspólnym śpiewie towarzyszą mu górne rzędy niż ci, (w domyśle: skażeni jego odium), którzy zajmują pierwsze. Wlana w nas wiedza, że dzwony czeskie brzmią inaczej niż polskie, co nie przeszkodziło publice je naśladować. Przywrócenie do porządku widza, który domagał się – mniej więcej po godzinie koncertu – wykonania tak entuzjastycznie zapowiadanego po sąsiedzku na blogu przez Waldka Sulisza songu  Kiedy kitę odwalę, co Nohavica zripostował, że Až to se mnu sekne jest przewidziane na koniec koncertu, nikt mu go nie skróci i będzie śpiewał tyle czasu ile chce, bo do Lublina jest daleko (skończyło się z bisami na dwóch pełnych godzinach występu!) . Fantastyczna wręcz niespodzianka na finał bisów, w postaci kompletnie zapomnianej (myślałem, że jestem fachowcem w temacie, a jej nie znałem), a wynalezionej przez Jarka – jako Czech, dał sobie uprawnienie do jej niebezpiecznego w naszym kraju wykonywania – piosenki Wojciecha Młynarskiego o – pogódźmy się – szemranej roli spełnianej przez artystę.

A poza tym – Boże drogi, przede wszystkim! – Nohavicove śpiewanie. Przeboje kultowe i nowalijki. Mądra Kometa i żartobliwe Trzy świnki. Gloria dla miasta swego, Ostrawo, i słynna Gwiazda. Nostalgiczne Sarajevo i rozhukany Futbal… Bajka. Szorstkość i nostalgia. Czułoś bajeczna i gorycz. Brzytwa na gardle i fantasmagoria.

Byłem kiedyś w Chatce Żaka na jeszcze lepszym recitalu Nohavicy. Atmosferę napędziła również przygotowana przez Piotrka Kotowskiego, cudownego czechofila, szefa Kina Studyjnego, DKF Bariera i rektora LAF w Zwierzyńcu projekcja Rok diabła, tej przepysznej mistyfikacja dokumentu, fikcyjnej wszak historii, która w konwencji komediodramatu, z iście czeskim poczuciem humoru opowiadała o fikcyjnym życiu rzeczywistych bohaterów – Nohavicy, grupy folkowej Čechomor, poety Karela Plihala – zmagających się z kryzysem twórczym, z… alkoholizmem, z codziennymi jakimiś problemami. którzy dostali szansę od fortuny…Młodzi (głównie ci duchem) ludzie na sali znali każdą linijkę tekstu Jaromira. Śpiewali z nim wszystko, a on rósł w rozanielenie. Chyba pamięta to przeżycie, skoro tak, z niezwykłą czułością potraktował w sobotę kolejną cząstkę lubelskiej publiczności. Dał jej, dał mi, kęs szczęścia przeogromny. Pajdę. Szczęścia przeogromnego..

A ono wszak oniryczne. Ulotne. Trzeba je chwytać migiem. Może siedzieć obok, w fotelu. Rękę delikatnie dopieścić. Łzą spływającą po policzku bezsłownie się zakłopotać. I nie wolno – nie wolno! – tego przegapić. Tu tego hymnu dedykacja.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: