Kazimierskie wystawy

W tym miasteczku zawsze jest co oglądać

Dwódniowy pobyt w Kazimierzu Dolnym w czasie dużego weekendu mógł tylko potwierdzić, że w tym miasteczku zawsze jest co oglądać a czesto zdarzają się wśrod wystaw czy eksponowanych na nich prac prawdziwe perły. Oto przegląd tego, co zdołałem obejrzeć.

Ukrzyżowanie w Farze

Ta wystawa osiągnęła już pewną sławę, chociaż powinna być raczej prezentowana w czasie postu i Wielkanocy, bo podejmuje pasyjny temat Ukrzyżowania. Ukazały się też relacje z jej otwarcia, bo zaszczycił je sam abp Józef Życiński. Warto jednak pochylić się nad pracami eksponowanymi w głównej nawie i w kaplicach kazimierskiej Fary, a szczegolnie nad jedną.

Wielki wrażenie robi obraz Daniela de Tramecourta pokazywany na honorowym miejscu na prawo od głównego ołtarza. Wydobywanie się Ukrzyżowanego z barwnej szczeliny na białym tle, to jakby nowe otwarcie Męki Pańskiej, spojrzenie na nią z kotła zdarzeń naszych czasów, gdy ukrzyżownia stają się rutyną i beznadzieją. Prawdziwe pocieszenie – zda się mówić artysta – można znaleźć w powrocie do nowotestamentowych źródeł, do korzeni chrześcijaństwa.

Bardzo ciekawego eksperymentu dokonał studiujący jeszcze na ASP Jan Michalak. Przetworzył on niemal abstrakcyjnie słynne Ukrzyżowanie swego dziadka Antoniego Michalaka, sztandarowe dzieło Bractwa św. Łukasza reprodukowane w Sztuce świata a dziś pokazywany w Domu Michalaków, czyli w domu rodzinnym młodego artysty. Transformowany motyw ma siłę równą pierwowzorowi, chociaż nie jego gigantyczny format.

Jednak najważniejszym dziełem wystawy w głównym kościele nadwiślańskiego miasteczka jest według mnie Ukrzyżowanie Krzysztofa Pruszkowskiego. Nie mówię przy tym o obiekcie pokazywanym tuż za obrazem Tramecourta, chociaż jego mglistość, niedopowiedzenie robi również wrażenie. Chodzi o pracę (digital image?) z ostatniej kaplicy po lewej stronie, w której fotosyntezowanie pozwala artyście na nakładanie obrazów i ich niezwykle sugestywne przetwarzanie z wykorzystaniem motywów malarstwa średniowiecznego, gdziś od Boscha czy van der Weydena. Powstaje z tego esencja miłości do Boga i miłości samego Chrystusa, synteza jego uczłowieczenia. To Ukrzyżowanie społeczne. Chrystus zrównuje się z człowiekiem zbliżając się do łotrów, „zagarniając” ich na swój krzyż. To także Ukrzyżowanie mistyczne, chociaż gąbki trzymane na włóczniach przez ciżbę w tej mglistej, zatartej atmosferze w jakiś sposób je konkretyzują. Wrażenie piorunujące!

Sądzę, że Krzysztof Pruszkowski, niesłusznie potraktowany żartobliwie we wspomnianej relacji, a pominięty jako wystawiający, zasługuje na wielkie uznanie. Osadzony na nowo w Kazimierzu, potrafi swemu dziełu nadać wymiar ponadlokalny i nawiązać do trdycji przedwojenej, ale i rodzinnej, bo do prac Tadeusza Pruszkowskiego, którego dwa rozbłękitnione obrazy też na wystawie się znalazły.

Roszkowska w Dzwonnicy

Z Fary krok do Dzwonnicy, galerii Muzeum Nadwiślańskiego, gdzie trafiły prace zapomnianej już nieco Teresy Roszkowskiej, teraz słusznie przypomnianej, także w okolicznościowych artykułach (Anna Nowicka pisała o niej ciekawie w jednym z numerów Soboty w fotelu). Koniecznie powinni się wybrać tam wszyscy miłośnicy malarskiej fantazji, a szczególnie fani malarstwa Piotra Fąfrowicza, bo to ideowa matka jego baśnowo-magicznych miasteczek i drobnych krzątających sie w tych czarownych krajobrazach ludzików. Jej tempery, na czele z najlepiej bodaj znaną Fantazją kazimierską II, gdzie na klasztorne wzgorze wciąga nas spiralna droga, to antycypacje obrazków Tutka, a olejny Autoportret to popis innych możliwości zapoznanej artystki, artystki godnej ponownego odkrycia nie tylko na kazimierskim poziomie, ale i przez najsławniejsze galerie.

Michałowski w Bohemie

Z Dzwonnicy dwa kroki do Galerii Bohema Cezarego Garbowicza, a tam akwarelowo odtworzony i twórczo przetworzony zaprzeszły świat przedwojennych żydowskich miasteczek, domena Bartłomieja Michałowskiego, który kontynuując cykl rozpoczęty przed dwoma laty zaprasza do Sztetł II, czyli w Zaginione w czasie. Akwarele Michałowskiego, bodaj najciekawsze wówczas gdy monochromatyczne, sepiowo-brązowawe, to popis wyobraźni bazującej na jakichś wątłych źródłach ikonograficznych tego co zaginione, odtworzenie realiów i szczegolików rozmywających się nostalgicznej atmosferze.

Ale to także emocje artysty odkładające się w urokliwych wizjach. On po prostu ten świat ukochał i malarsko przelewa miłość na papier. Z tych prac – które koniecznie trzeba oglądać w oryginale, bo najepsza reprodukcja nie odda ich struktur, tych widocznych pociągnięć pędzla, tych wytonowań, istnego sfumato – emanuje ciepło, a przy tym wręcz czuć czosnkowo-śledziowe zapachy jarmarku czy papieru ze zwojów Tory. Bardzo piękna sentymentalna podróż. Żałuję jedynie, że nie było mnie na wernisażu z żydowskimi przekąskami z Knajpy u Fryzjera i klarnetową muzyczką klezmera Jacka Siribniaka. Szczęście byłoby pełne.

Jałowiński na Rynku

Z Bohemy kolejnych kilka kroków w dół na Rynek i wizyta w Galerii Izdebska – Łazorek, gdzie malarstwo Andrzeja Jałowińskiego, ongiś znakomitego fotografika, który odnalazł się wspaniale w innej ze sztuk i bardzo szybko osiągnął stylistyczną odrębność pozwlającą na bezbłędne niemal rozpoznawanie jego prac pośród innych. Ma pozwalające na to znaki firmowe, z których najważniejszym wydaje się podział przestrzeni malowanych pejzaży na obszar nieba i ziemi, ich nerwowa dwudzielność wprowadzająca element tajemniczości kryjącej się w dychotomiczności świata.

Ja bym dodał jeszcze jeden znak szczególny tych enigmatycznych obrazów: wertykalne przestrzelenia pozwalające niekiedy nawet na wrysowanie w obraz krzyża, ale krzyża innego – przyrody. Tym przestrzałem może być zachodnie światło słoneczne padające w dół spomiędzy prześwitu krzewów, może też być cień drzewa lub odbicie w lustrze wody, a nawet jakieś bardziej domyślne niż realne zbudowania przy drodze biegnącej ze wzgórz. Obrazy Jałowińskiego, sokojne, prawie senne osiągają przez to malarską dynamikę i jeszcze bardziej kuszą, wabią swą urodą.

Latos w Domu Michalaków

I jeszcze krótki spacer przez Grodarz do dworku i Galerii Sztuki Współczesnej Dom Michalaków. Tu gość pozornie niespodziewany, bo Małgorzata Anna Latos to artystka młoda (a Michalakowie prezentują tuzy polskiej sztuki) i aż ze Śląska. Sprawa się nieco wyjaśnia, gdy się okaże, że pisała pracę o głowie rodu, o wspomnianym już tu Antonim Michalaku. Ale trzeba szybko przyznać, że absolwentka wrocławskiej ASP trafiła tu nie tylko za te zasługi, bo jej grafiki okazują się być ze wszech miar interesujące, a przy tym z dwóch skrajnych obszarów ekspresji.

Dużoformatowe linoryty to jakby domena malarstwa sprowadzonego do graficznej formy, przy tym należy zauważyć, że artystka dokonuje niezwykle mozolnej pracy, bo to co widzimy jako odbite jest delikatne jak pajęczyna, a więc wydłutować musiała całe tło. Prace maja lekkość i oddech, zdają się być wydrapywankami (jak drapie się pisanki), nerwowym, szybkim zapisem emocji, a przecież już wiemy, że są skończenie przemyślane i dopracowane. Druga szala skrajności w grafikach Małgorzaty Latos to miniaturowe mezzotinty, czarno-szaro-białe drobiażdżki ulotne i czarowne. Oprócz fragmentów Kazimierza (często z fantastyczną, dawną scenką, jak u Michałowskiego) znajdziemy tu nawet uliczkę z lubelskiego Starego Miasta i proszę uwierzyć, że odkryjemy jej nowy czar, który dostrzegła wrażliwa artystka. I za to jej należy podziękować.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: