Klątwa polifoniczna

Winni jesteśmy Czytelnikom jeszcze jedną recenzję spektaklu prezentowanego w zasadzie premierowo na 12. Międzynarodowym Festiwalu „Konfrontacje Teatralne”. Powinność płynie z tego, że „Klątwa” Stanisława Wyspiańskiego zrealizowana przez Fundację Kresy 2000 w Nadrzeczu pod Biłgorajem to przedsięwzięcie par excellence lubelskie, chociaż udziałem artystów z Warszawy, których jednak można uznać za występujących gościnnie. Poza tym, na plenerowy spektakl lublinianie będą się mogli jeszcze wybrać – to tylko niespełna 80 km od metropolii.

Przede wszystkim o „Klątwie” w reżyserii Janusza Opryńskiego, szefa Teatru Provisorium i festiwalu, zrealizowanej z ogromnym rozmachem na nadrzecznej łące można powiedzieć, że robi przeogromne wrażenie. Cokolwiek będzie powidziane po tej konstatacji, włącznie z uwagami krytycznymi, należy odbierać pamiętając o niej. Sztuka Wyspiańskiego o antycznym podłożu ideowym i ludowej, by nie rzec plebejskiej materii, pierwszy raz w jej wiekowych dziejach poprowadzona w jakże odpowiednich dla niej warunkach plenerowych działa polfonicznie. I nie jest tu ważne, że jeden z najpiękniejszych jej budulców są wykonywane przez Zespół Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej, zaprzeczające temu terminowi tradycyjne pieśni polskie, od zawsze jednogłosowe. Chodzi o polifonię wszelkich użytych estetycznych środków, z których wiele nawiązuje do antycznego teatru i do fascynacji autora „Wesela” tragedią grecką. Dwór czy też jego połączenie z zabudową wiejską wyczarowany z wyobraźni scenografa Jarosława Koziary swymi półkolistymi skrzydłamia zagarnia miejsce dramatu, tworząc skene, budynek z trzema wejściami dla aktorów, wprowadzony do teatru przez Ajschylosa. Co ciekawe, hełm w centralnym miejscu skene, pod którym na początku akcji pojawiają się główne postacie tragedii, Młoda i Ksiądz, zda się nawiązywać do miejsca prawdziwych ponoć wydarzeń w Bieczu, stanowiących inspirację dla Wyspiańskiego. Swymi załamanymi, rozszerzającymi się brzegami przypomina zwieńczenie XIV-wiecznej baszty kowalskiej, zwanej też – uwaga! – plebańską z murów obronnych tego miasta. Wykonawcy pieśni – oprócz zespołu pod wodzą Jana Bernada, także artyści zespołów ludowych i stowarzyszeń twórczych biłgorajszczyzny – to oczywiście grecki chór. A dźwięk wydawany przez poruszane biłgorajskie sita, wypełnione jakimiś owocami ziemi, jednoznacznie kojarzy się z pogrzebowymi grzechotkami spotykanymi na południowych krańcach Europy. Wreszcie mamy grecki proskeon, miejsce akcji, z przetrąconymi kolumnami (to nie koturny! – jak ktoś je nazwał), tu pniami drzew, na które wkraczają czy wdrapują się (Pustelnik Stefana Szmidta) aktorzy, by wygłosić najważniejsze monologi czy dialogi tej tragedii o grzesznej miłości kapłana i dziewczyny kochanki, ściągającej klęskę suszy i prowadzącej do zbrodni.

Pomni wstępnej uwagi o wrażeniu jakie robi ten niosący kolosalne emocje a unikający jednoznacznych rozstrzygnięć spektakl oraz gnani pragnieniem ogladania realizacji skończenie porywającej, możemy już zgłaszać swe uwagi. Pomysł kolumn-pieńków nie jest udany. Rwie śpiewną potoczystość dramatu, zmusza aktorów do zmiany sposobu interpretacji. Aktorskie aktywa to przede wszystkim Magdalena Warzecha w kapitalnej roli Dziewczyny. Jacek Król odkąd niemal przestał grywać w Osterwy, powtarza ten sam typ nadekspresyjnych kreacji i jako Ksiądz. Reżyserm ma najwyraźniej największe kłopoty właśnie z prowadzeniem aktorów, ale też uparł się „ogrywać” obie sterczace nad strzechą drabiny. Za mało tu tego świetnego chóru, szczególnie kapitalnych momentów, gdy polfonicznie – właśnie! – potęguje w tle kwestie dramatis personae. Lista jest dłuższa, ale gdy tragedia się dopełnia, gdy płonie stos ofiarny a zaraz i dwór, doznajemy tego co stanowi podstawową kategorię i istotę tragedii – katharsis.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: