Kolekcja pana króla

W moim państwie słońce nigdy nie zachodzi

Filip II w Don Karlosie Schillera

Filip, Filip, Filip… Wszędzie Filip. Filipiny? To nie to! Do Azji daleko. Filipiki? Nie! One przecież przeciw Filipowi Macedońskiemu, temu od Cheronei (i od Aleksandra – syna), chociaż Cicero ukradł je Demostenosowi do łajania Antoniusza. Filippo? Był przed rokiem w świątecznym serialu Pereł na drodze, kiedy się przyznałem w tekście Ma donna Maria, że kocham Madonnę z Dzieciątkiem i dwoma Aniołami z florenckich Uffizi tak, jak pozującą do obrazu, odbywającą nowicjat w zakonie Lukrecję Buti wielbił on, Fra – a więc zakonny braciszek – Filippo Lippi. To może Filip, diakon, co według Dziejów Apostolskich Szymona czarnoksiężnika nawrócił i jeszcze rzezańca Etiopa?

Wyskakuję, jak Filip z konopi (nawet Wieszcz w Panu Tadeuszu nie odkrył, że chodzi o zwykłego zająca Filipa), ale diakon – zaiste – sprawie najbliższy. To dzięki niemu tak wielu władców zachodnich przyjęło Filipa imię. Jeśli jednak Filip prześladuje mnie teraz, to nie z racji mnogości Filipów w królewskich kronikach, jakkolwiek mieszkam w hotelu – a jakże! – Felipe IV a jego końska szczęka (nomen omen, Philippos to w grece lubiący konie) mierzy we mnie z obrazów Velazqueza. Zaś on sam okaże się być wnukiem bohatera niniejszej opowieści. Prześladuje mnie, otacza i atakuje zewsząd jeden Filip zwielokrotniony do setek egzemplarzy. Jesienią Anno Domini 1998 w Hiszpanii – takie, przynajmniej, odnosi się wrażenie – liczy się tylko Filip II, syn cesarza Karola V i Izabeli portugalskiej, urodzony tu, w Valladolid.

Znam pomnik Filipa II na placu, nad którym dominuje niezrównana – tak różna od tego co się zna sprzed Pirenejów – fasada Iglesia de San Pablo, układająca się we wręcz cudownie koronkowy ołtarz w stylu izabelińskim, flankowana dwiema zaskakująco surowymi, kontrastującymi z przepychem rzeźb wieżami. Znam od lat tablicę na zabytkowym pałacu obecnej Diputacion Provincial, w którym siedzi jakiś tutejszy wojewoda. Niemal pod narożnym, wykuszowym okienkiem otoczonym pięknie wycyzelowanymi, delikatnym modlunkiem wydobytymi z kamienia ozdobami w stylu plateresco, można przeczytać: EN ESTA CASA NACIO EL REY D.FELIPE II EN 21 MAY DE 1527. Tak, to duma stolicy prowincji Castilla y Leon, wtedy, w XVI wieku nazywanej Starą Kastylią. Tym się Valladolid chwali. Że tu życie zaczynał największy według Hiszpanów ich król (z czym my i reszta świata nie musi się akurat zgadzać).

W tym roku miasto ma powód do szczególnej dumy. Choć monument i tablicę już znam, o przyczynach nagłej Filipowej ekspansji i dominacji w miejskim krajobrazie i życiu kulturalnym dowiem się z nowego zupełnie elementu na placu San Pablo. Pomiędzy kościołem o tej samej nazwie i wspomnianym pałacem, Palazio de Pimentel, za którym pyszni się następny, Palazio de Villena, stanęła konstrukcja przypominająca warszawski Grób Nieznanego Żołnierza (powstały jak wiadomo z ocalałych fragmentów Pałacu Saskiego) i to przypominająca zarówno architektonicznie, jak i – ostatnim pomysłem stołecznych władz, że stworzą tekturową rekonstrukcję budynku sprzed II wojny. Pracowite rączki zniewolonych alumnów z jakiejś Escuela Taller postawiły konstrukcję z papier-mache, którą Hiszpanie nazywają galeria de arcos. A na jednej z arkad można przeczytać, że galeria powstała: con motivo del IV centenario de la muerte de Felipe IV...

No, to się wszystko wyjaśniło! To czterechsetlecie śmierci wielkiego króla zrobiło mi kuku już wcześniej, zaraz po przylocie do Madrytu. Ale skąd mogłem o tym wiedzieć w kraju? Czy było można przewidzieć, że tu święto, a tym bardziej – że Hiszpania oszaleje z powodów rocznicowych i, że – w skutkach – zmienią kształt nawet stałe ekspozycje, które sukcesywnie w dorocznych wędrówkach na Półwysep Iberyjski planuję i próbuję nawiedzać? Dla amatora w bajecznej krainie historii i sztuki, to równie absurdalna możliwość, jak ewentualność, że hiszpański gość odwiedzający kraj nad Wisłą będzie przygotowany na przykład na świętowanie jakiegoś jubileuszu Jana III Sobieskiego czy mniej więcej rówieśnego Filipowi Drugiemu Stefana Batorego?

Nie wiedziałem o całej fecie. I tak, jak rok wcześniej, w dzień po wylądowaniu w hiszpańskiej stolicy ruszyłem do zupełnie porywającego Toledo, tak w październiku roku jeszcze bieżącego wyznaczyłem azymut na Escorial… Escorial, Eskurial… Nazwa pobrzękiwała w głowie od dawna, zaszczepiona w szarość komórek bodaj jeszcze na Studenckich Wiosnach Teatralnych dzięki sztuce Michela de Ghelderode, zakodowana w tej drugiej z wersji określających gigantyczny królewski kompleks pałacowo-klasztorny na stokach gór Sierra de Guadarrama. Oryginał w języku Cervantesa brzmi jednak: El Escorial. To już wiedziałem. Bo teraz, w piątą odsłonę corocznych hiszpańskich wojaży, pod resztą włosów na mym czerepie rubasznym nie było tego, co klasycznie określa się jako tabula rasa. Mózgowa tablica została zapisana. Doskonale się orientowałem, do czego na północny zachód od Madrytu wiezie mnie klimatyzowana kolejka (godzina drogi ze stacji Atocha). I miałem pełną świadomość, co – kiedy już autobus wiozący pasażerów pociągu wspnie się po drodze wiodącej z dworca pod klasztorną górę – odnaleźć pragnę w Palacio y Monasterio de San Lorenzo el Real de El Escorial.

Co tu oszukiwać? Znowu pielgrzymowałem do Boscha. Pragnęłem nanizać jeszcze trzy znajdujące się tam perły na sznur dopełniany mozolnie w wieloletniej kwerendzie po muzeach Europy. Na najdroższy naszyjnik wielbionych obrazów. Szczególnie mi zależało na niezaprzeczalnym oryginale dzieła, którego wtórą wersję (lub kopię) widziałem dwa lata wcześniej w Walencji, a który to obraz – Cierniem koronowanie – był jednym z bohaterów wielkanocnej mutacji tego dziwnego, rozpisanego na zaledwie dwie emisje w roku serialu o sztuce. Tak do niego, do obrazu, rwałem przez dziedzińce, westybule, komnaty, zaułki koszmarnego zupełnie giganta wzniesinego z kaprysu Filipa II, że już na wstępie nie zauważyłem (gospodarze powiesili tam tę informację, trzeba było się o tym przkonać po zamknięciu pętli wędrówki), iż jak byk napisano przy kasach o czasowym zamknięciu dla zwiedzających części zakonnej kompleksu a więc i kpitularza kryjącego arcydzieła El Bosco, jak w Hiszpanii nazywają geniusza z ‚s-Hertogenbosch.

Przyczyny kuku zrobionego mi w Escorialu wyjaśniły się dopiero w Valladolid. Oświetliła mnie znajoma dziennikarka rumuńska, która, tak jak ja, przyjazd na festiwal filmowy zawsze poprzedza wizytą w Madrycie. Kiedy skarżyłem się jej na złośliwość losu pozbawiającego mnie pełni rozkoszy przeżyć estetycznych w królewskim monastyrze, spokojnie rzekła: – A tak! Ja widziałam te obrazy na specjalnej wystawie w muzeum Prado. – Chyba ją zorganizowano z okazji jakiejś rocznicy Filipa II – dodała z przewrotnym uśmiechem. Myślałem, że mnie krew zaleje. Przecież zrezygnowałem w tym roku z Prado na rzecz Escorialu! Wszystkie Bosche w madryckim muzeum widziałem po wielokroć, więc sądziłem, że trzeba szperać dalej, poszerzać poznawcze kręgi, wyszukiwać perły w wianuszku królewskich rezydencji obejmującym stolicę Hiszpanów (za rok pragnę poznać Aranjuez). I kiedy pojechałem za Boschem do Escorialu, jego powieziono w odwrotnym kierunku. Katastrofa!

Szczęściem, wkrótce się przekonałem, że okazjonalne wędrówki dzieł sztuki mają swoją całkiem cudowną stronę. Nim opowiem, co mi podetknięto pod sam nos w Valladolid, powrócę jednak jeszcze na królewskie apartamenty Filipowego Escorialu. Tej jego gargantuicznej wielkości samotni (220×156 metrów!), w której spędził ostatnie 14 lat życia rozdarty pomiędzy dewocją i modłami w komnacie przyległej do bazyliki św. Wawrzyńca i otwartej nań oknem ukrytym gdzieś w sklepieniu świątyni, a całkiem ludzkim uwielbieniem dla cielesności, dla emocji płynących z kontaktu – chociażby – z mitologicznie rozpasanymi, nagimi „poezjami” Tycjana. Ten zresztą, malarz nadworny czuły na zamówienia mecenasa, znakomicie zdawał sobie sprawę z dualistycznego rozdarcia duszy monarchy i nie krępował się w jednej przesyłce do Filipa wyekspediować gigantyczne Męczeństwo świętego Wawrzyńca, przeznaczone do głównego ołtarza bazyliki escorialskiej, razem z seksowną Nagą Wenus. Wielkiego Inkwizytora (w Don Karlosie mamy tylko cień tej prawdziwej postaci), zapewne szlag by nagły trafił, gdyby zerknął do kufra a wenecka przesyłką i zobaczył te paradne zestawienie. Przecież trzeba pamiętać, że świety męczennik zginął pieczony na ruszcie i dlatego Escorial – który król wzniósł dopełniając ślub uczyniony w chwili paniki w czasie bitwy z Francuzami pod Saint-Quentin w dniu św. Wawrzyńca 10 sierpnia 1557 – zbudowany jest na planie widlastego rusztu właśnie.

Wspominając śpieszną pogoń do zupełnie nieobecnego Boscha, uświadamiam sobie, że pogańskie, zmysłowe obrazy czyjaś ręka – zapewne nie bez udziału sugestii Filipa II – z królewskiej kolekcji konsekwentnie poprzesuwała do Prado a zostały w Escorialu dzieła, z których bije, jak to rzekł Dante, światłość biorąca kształt w niebie. Te, które zrobiły na mnie największe wrażenie, lepiej by pasowały do pasyjnych opowieści z czasu Wielkanocy. Bez wątpienia powrócę kiedyś do drobiazgu z antyszambru sypialni króla (oddzielnej od sypialni królowej!), do miniturowego tryptyku Gerarda Davida Pietą na centralnym obrazku. To niewątpliwie jedno z arcydzieł przełomu XV i XVI wieku. Natomiast asocjacje bliższe bożonarodzeniowej tematyki, nispodziewanie wywołała też nawiązująca do Pasji, wykonana przez Michela de Coxie kopia (orginał w Prado) Zdjęcia z krzyża wielkiego Rogera van der Weyden. Obraz ma po prostu tak rzadko spotykaną u innych formę, z wysuwającą się w górę częścią środkową sceny (proszę o chwilę wyobraźni: to tak, jakby odwrócona, pełnokształtna litera T miała przyciętą nóżkę), że natychmiast kojarzy się z formalnie bliźniaczym obrazem Adoracji Trzech Króli działającego niemal w tym samym czasie Hugo van der Goes w berlińskim muzeum Dahlem (dziś przenoszonym w inne miejsce), oraz – pośrednio – także ze znajdującym się tam tryptykiem Adoracji samego Rogera.

Jest jednak w kolekcji pana króla obraz bezpośrednio nas dziś interesujący, który wyszedł spod pędzla jednego z największych mych faworytów – Tintoretta. Kiedy oglądam piętrową kompozycję jego Narodzin i Adoracji pasterzy, czuję się, jakbym znowu był w Wenecji, stąpał pośród mrowia dzieł pędzla konkurenta Tycjana i Veronesa zapełniających dwa piętra Scuoli San Rocco. Jakbym widział Prezentację Jezusa w świątyni z kościoła dei Carmini albo Narodzenie Jana Chrzcziciela San Zaccarii. Wszystkie one mają te bezwzględne rozpasanie użytych środków, ekspresję zawłaszczającą widza, zniewalajacą go. Takie są też Narodziny, które trzeba oglądać wertykalnie – od góry do dołu, i z powrotem w górę, i znowu w dół. I liczyć postaci utkane w kompozycji, która przy tym spełnia wszelkie wymogi stawiane przez takich jej mistrzów jak Piero della Francesca. To o arcyartystach rodzaju Tintoretta musiał myśleć Wasyl Kandyński, kiedy mówił, że dają ludziom chleb iluminacji. Chleb iluminacji. Boże, jakie to genialne!

Powracam wreszcie do Valladolid, bo tu znajdę tą zgubioną w Escorialu część osobowości Filipa, króla kontreformacji, tego, o którym złośliwi mówili: plus catholic que le pape. Odnajdę maskowaną przezeń potrzebę rozwiązłości, przykładami której – nieobyczajnie (a fe!), wbrew konwencji ongiś sobie samemu narzuconej – mam zamiar sfinalizować świąteczną, podchoinkową opowieść perłową. Za arkadową galerią znaną z początku tej story, odkrywam oto w wyremontowanym na tą okoliczność Palazio de Villena wielką wystawę Las tierras y los hombres del rey. Okazuje się być ona jedną z trzech ekspozycji pod ogólnym hasłem Felipe II. Un monarca y su epoca. Ta o ziemiach i ludziach króla jest jednak najważniejsza. Ma dowieść, że – zaiste – słońce w jego państwie nie zachodziło, bo tak rozległe były te terytoria, którymi władał. Jakkolwiek po jego śmierci pozory świetności Hiszpanii też dokonały żywota i potęga Filipowego imperium również runęła, ekspozycja promieniuje niczym słońce. A sentencję o nie zachodzącym słońcu, wypada tu potraktować symbolicznie.

Dużo by mówić o wystawie valladolidzkiej. Można by się na przykład pośmiać, że na całkim współczesnej mapie przypominającej we wkładce do gazety El Norte de Castilla granice europejskich posiadłości Filipa, za Czechami, tam gdzie zwykliśmy widzieć nasz kraj, widnieje – jako żywo – napis: Imperio Otomano. Można by – już całkiem poważnie – o planach budowy katedry w Valladolid, nie zrealizowanych nigdy do końca, ale powstałych w „biurze projektowym” tego samego Juana de Herrero, który podpisał się pod budową Escorialu. Jednak mnie – wtedy – elektryzuje wieść, że z Prado trafił na prowincję sam Tycjan. Na skrzydłach mnie niosie do niego. I nie ważne stają się już nawet dzieła El Greca (wszelako większość widziałem rok wcześniej w Toledo), nawet tak lubianego Juana de Juni. I innych.

Okazuje się, że z Madrytu przywieziono trzy spośród 36 (!) znajdujących się w Prado obrazów Wenecjanina. Dwa o treści religijnej (La entiero de Cristo) i symbolicznej (Espana soccore a la Religion) zmilczymy – nie pasują do wywodu o innym Filipie. Trzeciemu (pierwszemu!) może warto się przyjrzeć nie tylko dlatego, że poniekąd jest lustrzanym (czy tak pięknym?) odbiciem jeszcze obecnej w Warszawie Wenus z Urbino, udostępnionej nam z Galerii degli Uffizi za wędrującą po Italii Leonardową Damę z gronostajem. Rzucam się wygłodniały na Wenus z organistą i amorkiem (Hiszpanie napisali, że Venus jest recreandosa).

Rekreująca się bogini wsparta na lewym łokciu (w przeciwieństwie do florenckiej a w tej chwili troszeczkę warszawskiej, która korzysta z prawego przedramienia) ma aż pięć wersji, w tym jedną z tego samego Prado, ale pozbawioną amorka i bardziej Rubensowską w kształtach. Inne przebywają w muzeach Cambridge, Nowego Jorku i Berlina. Ostatni z obraów widziałem na włsne oczy we wspomnianej (perłowy naszyjnik się zamyka) berlińskiej dzielnicy Dahlem, co zawsze jest powodem do dumy, bo uchodzi on za najpiękniejszy z serii i mówi się o nim, że mistrz bez wątpienia namalował go osobiści. Mówi się też, że młody muzyk z tego obrazu, aż łamiący szyję, żeby spojrzeć na Wenus, to nie kto inny, jak książe Filip, późniejszy bardziej pobożny niż sam papież król.

Obrazy owszem się różnią. Tło maja zupełnie inne. W berlińskim otwiera się prześwietlony, górzysty pejzaż, w madryckim (tu: valladolidzkim) widać ogród z fontanną i nudnymi, biegnącymi w dal równymi szpalerami drzew. Młodzieńczy muzyk z Dahlem jest subtelniejszy i w urodzie i w sposobie podglądania bogini. Nie ma żadnej pewności, który obraz kiedy powstał, bo źródła podają daty w rozstrzale od roku 1536 do 1550 (wersje angielska i amerykańska datowane są na dziesięć lat później). Ale wszystko to nie jest takie ważne. Ważne, że to właśnie obraz z Prado (może jeszcze wówczas z Escorialu) miał w zasięgu wzroku jego właściciel, pan król Filip II, kolekcjoner piękna. I, że to on najlepiej wiedział, czy się ma utożsamiać z organistą czy nie. I czy w ogóle spoglądąć na tycjanowską „poezję”.

Wolę sobie wyobrażać, że bogobojny król przyzwalał królowi z krwi i kości, mężczyźnie, który posiadł cztery żony (a zmieniał je w rytmie odstępów 11 – 5 – 11 lat) i spłodził z nimi trzynaścioro dzieci (część od razu zmarła) na burzące tą krew a łagodzące ból kości randki z Wenus w niekrępującym towarzystwie grajka, muzycznego, acz w gruncie rzeczy plastycznego porte-parole Filipa, i wręcz podnosząszącego erotyczną atmosferę amorka. Może – mam taką nadzieję – stary Felipe II zaczynał akt miłosnego katharsis tak jak ja, od kontemplowania subtelności światłocienia igrającego w kolczyka w uchu Wenus i od zachwytu nad niepowtarzalną – taką, jaką tylko Tycjan w swym kolorystycznym mistrzostwie potrafił wydobyć – barwą pereł w sznurze na jej szyi. Pereł na drodze.

Andrzej Molik

P.S. Tekst, podobnie jak w poprzednich latach, miał się ukazać w gwiazdkowym wydaniu Kuriera Lubelskiego. Nie ukazał się nie do końca z mojej winy. Mam nadzieję, że zachowane w treści nawiązania do świąt Bożego Narodzenia pozostają aktualne i tydzień później.

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: