Kolory Marka, wdzięki Uli

Jestem przyzwyczajony, że jak dostaję zaproszenie na trzydniową imprezę, to odbywa się ona w weekend i nie patrzę nawet zbytnio na daty, bo wiem, iż musi trwać od piątku do niedzieli. Nic nie musi! W minioną sobotę wybrałem się na drugi – w mym przekonaniu – dzień jubileuszowego X Świdnik Jazz Festivalu. I co? Okazało się, że to dopiero jego start z występem big bandu Helicopters Brass Orchestra, który znam jak własną kieszeń, słuchałem go dziesiatki razy i nie muszę na jego popisy gnać nagle na łeb na szyję do swego rodzinnego, wieki temu opuszczonego miasta. Trzeba było zatem zainwestować w ponowną podróż z Lublina następnego, niedzielnego dnia, żeby uczestniczyć – już zgodnie z harmonogramem imprezy organizowanej przez MOK – w kolejnych dwóch festiwalowych koncertach. Dla jasności: koncertach artystów tylko ociupinę rzadziej przez piszącego te słowa oglądanych niż orkiestra pod kierunkiem Henryka Maruszaka.
Na pierwszy ogień poszedł kwartet The Colors, bo to on krył się pod hasłem „Marek Raduli„, pomieszczonym w ulotce świdnickiego festiwalu. Jest to jedna z formacji naszego czołowego gitarzysty basowego Krzysztofa Ścierańskiego, jakie wielokrotnie nawiedzały Kawiarnię Artystyczną Hades. Nie dosyć, że miały tam zawsze gorące przyjęcie, to Raduli, w czasach gdy był tam stół do snookera, stał się na długo hadesowym rezydentem, bo nałogowo wywijał bilardowym kijem. Od czasu do czasu przypominał sobie jednak o gitarowych riffach i wspólnym graniu z przyjacielem Krzysiem Ś., i skrzykiwali się na koncert. Lideruje zatem The Colors tenże świetny basista, ale Marek – który tę pozycję Ścierańskiego podkreślił na występie w kinie Lot, gdzie tradycyjnie odbywał się ŚJF – swą grą przydaje kwartetowi najwięcej koloru. Przy tym nie chodzi o to, że były gitarzysta Budki Suflera potrafi być dowcipny, kiedy mówi, że „takie jedno tango trochę już mi ciążyło” (a teraz jest szczęśliwy, że może grać wymarzoną muzykę) lub charakteryzując dynamikę perkusisty Przemysława Kuczyńskiego, że to „siła i przemoc”. Chodzi o walory gitarowych solówek Radulego, jego inwencję, nieokiełznaną wyobraźnię i umiejętność poszukiwania różnorodnych muzycznych fraz, które się dopełniają i osiągają w koktajlu wytrawnie boski smak.
Jest jednak coś niepokojącego w grze kwartetu, który – oprócz wspomnianej trójki – dopełnia wibrafonista Bernard Masseli. Solówki to esencja jazzu, ale tu spotkały się chyba zbyt mocne muzyczne osobowości, które – trudno oprzeć się wrażeniu – zaczynają się trochę ścigać w swych popisach, a zapominają o wydźwięku całego utworu, jego spójności melodycznej i rytmicznej. To jedno, a drugie to kwestia elektroniki,a dokładnie jej nipohamowanego nadużywania. Zadziwia wręcz, że trzy instrumenty melodyczne – gitara prowadząca, elektroniczny wibrafon, bodaj Generali, i gitara basowa (rytmiczna de nomine, i taką, melodyczną, funkcje spełnia u Ścierańskiego) – brzmią identycznie jak organy Hammonda. Zabawka Masselego może ma o wiele więcej możliwość niż klasyczny wibrafon (osobiście w jazzie go nie lubię), ale jego dźwięku ni w ząb nie przypomina. Raduli na strunach i progach gryfu dokonuje cudów, jednak wydobywa brzmienia, które się kojarzą ze wszystkim, ale nie z gitarą. W elektroniczny sposób przemienia się też funkcja basu Ścierańskiego i Bogu dzięki, że mistrz niekiedy sobie przypomina o tej podstawowej i grzmi rasowym waleniem w struny w śpiesznym rytmie karabinu maszynowego. Nie mógł się jednak lider oprzeć pokusie i nim na początku koncertu Kuczyński wzniósł pałeczki, żeby uderzyć nimi w bębny i czynele, włączył automatyczną perkusję. Od razu odechciewało się ruszać z Kolorami w muzyczną wędrówkę po różnych zakątkach świata, szczęściem takie kawałki, jak „Pustynna burza”, potrafiły te dyskomforty dla uszu zrekompensować.
Elektroniczny jest też świat gwiazdy drugiego koncertu, Urszuli Dudziak. Proszono mnie wprawdzie usilnie – a nie chodzi tu o organizatorów – żebym poddał się wdziękowi Uli całkowicie i pisał o niej wyłącznie pozytywnie, ale pewnych jej nawyków i uparcie powtarzanych chwytów stosowanych wobec widzów zdzierżyć nie mogę. Dudziak, kobieta doświadczona, która w sposób uroczy tego nie kryje, nie potrafi pojąć, że mogą się zdarzyć tacy widzowie, którzy na jej koncertach bywają więcej niż raz i chodzą na nie przy każdej nadarzającej się okazji, chociażby w nadziei (zda się, że płonnej), iż usłyszą jakieś inne utwory niż na poprzednich. Serwowaną przez wokalistkę na dzień dobry opowiastkę, że kiedyś córka próbował chodzić w jej szpilkach, a teraz ona podkrada bluzki córki, znam gdzieś od dekady i przez ten czas na jotę się ona nie zmieniła, a co najwyżej nowy sens zaczyna nabierać kończące żart wyznanie: – W pewnym momencie wrzuciłam wsteczny bieg. Złowróżbnie potraktowałem też już sam widok stojącego na środku estrady pudełeczka, w którym od czasu do czasu artystka coś dłubała, wkładając nawet okulary. Miałem rację! Dudziak niezliczony już raz po powrocie ze Stanów do kraju zaprezentowała wszystkim nabyte na Manhattanie elektroniczne ustrojstwa, jej „pudełeczka”, które zwielokrotniają głos, podbijają, zakrzywiają, nakładają i zawiązują w krawat. Urocze czpiotki, nawet 66-letnie (informacja wprost od zainteresowanej, na X ŚJF upubliczniona), mają to do siebie, że nie bardzo je interesuję do kogo się wypowiadają i jak ktoś na je słowa reaguje. W Świdniku nie doszło do takiej żenady jak kilka lat temu na jubileuszu Sceny Plastycznej Leszka Mądzika w auli KUL. Ula (tak mówi o sobie) zachłystywała się tam nad tym cudeńkiem i mizdrzyła na temat swej diety oraz ćwiczeń cielesnych w obecności zacnych acz osłupiałych z wrażenie księży profesorów, eminencji i ekscelencji. Tamten widok się nie powtórzył, ale bezboleśnie wykładu n-ty raz przełknąć nie potrafiłem i na tę chwilę zrejterowałem z sali.
Urszula Dudziak ukuła sobie zgrabne alibi, że skoro śpiewa scatem, czyli bez słów, to może dużo mówić i na to wolno nam reagować ambiwalentnie, chociaż znam osoby, w których budzi to niekłamany zachwyt i należy to łaskawie uszanować. Na szczęście dla pozostałych, jest ona wciąż świetną wokalistką, może nie najlepszą na świecie, jak głosi w ramach poprawiania sobie samopoczucia, ale z okolic czołówki. Jak śpiewa ze swym „super bandem”, w którym grają m.in. pyszny klawiszowiec Jan Smoczyński i równie dobry gitarzysta Tomek Krawczyk, to chce się słuchać i słuchać, chyba szczególnie nakręconego jak bąk „Krakowiaczka” Michała Urbaniaka i jej everrgreena, nieśmiertelnego hitu „Papaya”. Jednak klasą dla siebie była urocza, acz już bardzo powściągliwa w słowach Ula dopiero przy bisie w „Kantacie Jerzemu Kosińskiemu”. Dla pisarza, który przed samobójczą śmiercią w pożegnalnej nocie napisał „Kładę się teraz do snu, na trochę dłużej niż zwykle. Nazwijmy to wiecznością”, który odchodził ze świata, gdy ta artystka-przyjaciółka żyła jeszcze obok w Nowym Jorku, zaśpiewała dojmująco a capella, ale z użyciem multiplikacji generowanych przez jej czarodziejską skrzyneczkę. I tu otrzymałem lekcję pokory. Wrażenie, dławiące gardło, pozostałoby zapewne takie samo, jednak ktoś, kto nie słyszałby wykładu o działaniu użytych elektronicznych urządzeń, pozostawałby uboższy o wiedzę, jak w ogóle możliwe jest osiągnięcie na naszych oczach i uszach takiego brzmienia jednego pięknego głosu zasłużonej wokalistki o wdzięku cudownie pozytywnie nastawionej do życia podfruwajki.
Moje gapiostwo z początku festiwalu negatywnie odbiło się przy jego finale. Świdnik Jazz Festival od lat odbywa się pod patronatem obecnego tam ongiś i bardzo pozytywnie odbierającego imprezę legendarnego perkusisty Elvina Jonesa. Organizatorzy z MOK, już niestety bez twórcy i wieloletniego szefa festiwalu Leszka Olechnowicza (przynajmniej w niedzielę na sali się nie pojawił i nie ma się czemu dziwić), postarali się, żeby jubileuszową odsłonę uświetniła inna legenda pałek i bębnów z kolebki jazzu, z USA

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: