Konfrontacje’2012 Aktu III cd

Wybaczcie, że dopiero po niemal – dokładnie stanie się to jutro – trzech tygodniach od zakończenia 17. Konfrontacji Teatralnych docieram do końca recenzenckiego podsumowania wciąż najważniejszego lubelskiego festiwalu. To – no cóż, należy przyznać – nauczka dla piszącego, że jednak nie powinien się lenić i swe uwagi spisywać bardziej na bieżąco. Kiedyś spróbuje.

Scena 2. Erupcja

Krótki wstęp do tej finalnej sceny można przeczytać poniżej, w poprzednim wpisie. Teraz już do dzieła!

NASZE GRZECHY SKRYWANE

Tak jak Orkiestra Teatru im. H. Modrzejewskiej z Legnicy mogła przy swym tragikomicznym wyrazie budzić w wielu momentach radość i śmiech, tak zaprezentowane przez tą scenę dzień później (17.10) III Furie, utożsamiane z postacią reżysera Marcina Libera, ale autorstwa aż trzech pań – Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, Sylwii Chutnik i Magdy Fertacz, wpędzają widza w stan psychicznego dyskomfortu. Rozdarcia mieszczącego się pomiędzy wciśnięciem w głąb krzesła (foteli w Studiu RL brak), a wierceniem się na nim w zakłopotaniu czy wpaść w rozpacz po podanej dawce prawd o polskości czy biadać nad ocierającym się o banał zestawem znanych dobrze stereotypów, zdiagnozowanych niejednokrotnie w sposób dużo bardziej dogłębny. Niesiony emocjami płynącymi z teatralnego, wściekłego, (aż za) hucznego sposobu pokazania tych przywar, optuję za pierwszym członem dylematu. Nie chciałbym tylko, żeby użyty w śródtytule termin kojarzony był, szczególnie przez pamiętających tę lekturę, z robiącą wielki szum za czasów PRL książką osławionego pułkownika Zbigniewa Załuskiego (zmilczę jego rolę jako konsultanta w powstawaniu lubelskich scen z 1944 r. radziecko-enerdowskiej superprodukcji Wyzwolenie niejakiego Jurija Ozierowa, a coś o tym wiem) Siedem polskich grzechów głównych. Te, na które furiacko rzucił się legnicki teatr wywodzą się z innego, nieintelektualnego świata i układają w dużo większy niż siedmioczłonowy zestaw, tak kapitalnie zobrazowany na kolistym arcydziele Hieronima Boscha z madryckiego Prado. Nie miejsce tu, żeby starać się je wymienić wszystkie, ale pokazanie ich nieomal w komplecie należy do największych osiągnięć Libera, bo działają uderzeniowo, a to jedna z metod dobrej terapii. III Furiom można oczywiście wiele zarzucać, także na poziomie dramaturgicznym i realizacyjnym. Np. druga część spektaklu powstała ze słusznego założenie, żeby przeciwstawić żenujący prymitywizm niżyn społecznych, reprezentowany przez dzieciobójczynię (jakże to wciąż dziś aktualny problem, wiemy z najświeższych doniesień mediów) o zadziwiających dylematach i część I z obrazem AK-owca mordercy o jak najlepszym wychowaniu, pasują do siebie scenicznie jak pięść do nosa. Ta wtóra jest dużo mniej nośna, chociaż i ta i ta zawierają wielkie kreacje aktorskie – Joanny Gonschorek, grającej – nawet w jej oskarżycielskiej „Wielkiej Improwizacji” – w sposób wyciszony i powściągliwy reprezentantkę marginesu Danutę Mutter i Ewy Gulasińskiej jako Profesorowej Markiewicz, matki egzekutora AK, niby z innego stanu, a ekstrawertycznie egzaltowanej. Wydźwięk całości jest jednak najważniejszy. A mało kto wychodzi z sali obojętny i nie stłamszony zgoła punkowym przekazem ponurych, a tak skrywanych prawd o wstydliwym, ohydnym obliczu Polski. Oczyszczenie przybędzie, gdy sobie to z całą mocą uświadomimy.

PIENISTE WYZWOLENIE Z KLAUSTROFOBII

Czy wyobrażacie sobie klaustrofobię niewynikającą ze wrodzonego urazu, tylko obecności w małej (wyrysowano to nam w tle sceny: sypialnia – 13, salon – 16, łazienka i kuchnia – po 7 m. kw.), teoretycznie wcale nie więziennej przestrzeni własnego mieszkania dwóch nieproszonych gości? Uwagi z pasją im rzucane przez gospodynię: „Taka robota, żeby obszczywać cudze sedesy? Lub jej najprostsze, rozpaczliwe pytania w rodzaju: „Dlaczego pan tu jest?”. To się nie nikomu nie mieści w głowie, jeśli sam tego koszmaru nie przeżył. A przeżyli bohaterowie spektaklu Dwóch w moim domu Eleny Greminy ze specjalizującego się w dokumentalnych realizacjach moskiewskiego Teatru.doc, w reżyserii Talgata Batałowa. To słynny białoruski opozycjonista Władimir Nekłajew, kandydujący w ostatnich wyborach prezydenckich, wobec którego po pobycie w więzieniu zastosowano areszt domowy i towarzysząca mu w tej biedzie żona Olga, owa śmiała krzykaczka. Bowiem areszt ten w łukaszenowskim rozumieniu oznaczał wprowadzenie się do – jak łatwo zsumować – 43-metrowego mieszkania dwóch agentów KGB. Przedstawienie ma zgoła niespodziewany ton. Mieni się różnymi barwami, w tym o wydźwięku ironicznym, komicznym, jeśli nie pure-nonsensownym (jak ta, że Juriij Andropow, który nim został sekretarzem generalnym KPZR piastował stolec szefa KGB, był uczniem Henry’ego Muellera [ale nie Millera pisarza, tylko agenta – przyp.AM], bo jak ten zmarł w 1944, to on się urodził w Pietrozawodsku!). Dramatyczne, tytułowane sekwencje – Wybory, Mowa, Wyrok, Porządki – wbrew dokumentalnemu sztafażowi przydają międzynarodowej produkcji fascynującej wieloznaczności. Jak ta końcowa – Porządki – z którą myślowo trudno się porachować i pozbierać, bo wzbija się ponad teatralne wyobrażenia i lewituje ku i niepokojącym i fascynującym przestworzom egzystencjalnym. Bo oto wyzwolenie z klaustrofobicznej sytuacji, po rzuconym agentom – kiedy ci już dostają oficjalny o odstąpieniu od aresztu – przez dzielną Olgę rozkazie sprzątnięcia po sobie, nurza się w gaśnicowej pianie. Może nie z morskiej, ale objawia się Afrodyta-Wenus, wcale nie cicha, a prawdziwa bohaterka całej sytuacji, której siła uczuć – jak przystało na boginię miłości – uratowała rodzinne stadło? Na politykę przyjdzie (może) jeszcze czas. Spektakl, że palce lizać! Prawdziwa, klejnotowa korona Programu Głównego Konfrontacji Teatralnych anno (na AD sobie nie pozwolę) 2012.

SEN NOCY WIĘZIENNEJ

Podobną perłą, tylko wyrzuconą do segmentu Wydarzenia Specjalne, był na finał finałów w sobotę 20.10. projekt „grupy szaleńców” Zapaleni.org, czyli szekspirowski Sen nocy letniej zrealizowany chyba pierwszy raz w historii teatru (ja nie znam takiego przypadku) z współpracy profesjonalnych aktorów i osadzonych z Zakładu Karnego (ciężkie więzienie w Opolu Lubelskim) pod reżyserską batutą równie dzielnej jak Olga Nekłajewa Joanny Lewickiej. Żeby osiągnąć u konfrontacyjnej publiczności bez wątpienia największy sukces, mierzony euforycznym odbiorem, standing ovation, frenetycznymi oklaskami, ciągnącymi się jeszcze długo, podczas uroczystości, o której tu sza, trzeba mieć – oprócz budującej idei i wspomnianej odwagi – twórczo nośny pomysł. Pod koniec lata spotkałem się z panią reżyser wykształconą w kraju za Odrą i Nysą. Opowiedziała mi, jak zapętliła się przyjmując propozycję realizacji jakiegoś polskiego dramatu w jednym z niemieckich teatrów. Pierwszym pomysłem było wystawienie Wesela mistrza Wyspiańskiego, ale po przemyśleniu sprawy stwierdziła, że jest szalony, przerastający ją. Było jednak za późno, umowa została podpisana. I wtedy doznała iluminacji. Przeniosła wydarzenia z podkrakowskich Bronowic u zarania XX wieku w nasze czasy pod hasłem (i idącymi za nim skutkami) Poprawiny po Weselu i odniosła niekłamany sukces. Tak mi się ta jej idea spodobała, że wyraziłem ubolewanie, że nie mogę obejrzeć efektu pracy Joasi. Teraz z największą przyjemnością smakowałem dorodny owoc innego pomysłu Lewickiej, do zrodzenia którego bez wątpienia lwia część dołożył jeden taki rozrabiaka, który również dokonał ogromnego przewrotu w życiorysie pani reżyser. To Dariusz Jeż, aktor o aresztanckiej przeszłości, dziś podpora prowadzonej przez odkrywcę jego talentu twórcę Sceny InVitro, grający także w spektaklach neTTheatre, koordynator obecnego projektu angażującego do działań artystycznych tzw. osoby wykluczone społecznie. Jeż, w Śnie pyszny Tezeusz-Oberon i guru więziennego radiowęzła, musiał natchnąć (tu z kolei widać także rękę Joanny L.) do równie porywającego podejścia do przedsięwzięcia innych „zawodowców”, choćby damy, Katarzynę Tadeusz (do bólu konsekwentna w działaniu Helena) czy Elżbieta Rojek (pełnia możliwości aktorskich rozstrzelona pomiędzy oschłą psycholog więzienną i prawdziwie seksowną w miłości do osła Tytanią). Jednak (ilu recenzentów użyło tu już tego – w tym przypadku nieco pozornego – spójnika?) najważniejsza rola przypada więźniom. Począwszy od tej, do której zastosowania Jeża i innych osadzonych w areszcie lubelskim nauczył 5 lat temu Łukasz Witt-Michałowski kreując Teatr Pod Celą, kiedy nakłonił ich do adaptacji Lizystraty Arystofanesa uwzględniającej w przedstawieniu realia karnej placówki. I tu używana jest grypsera i słowa mistrza ze Stratfordu przybierają kształt więziennej gwary, a że nam, niezorientowanym profanom należy się rozjaśnienie tej nieteatralnej ciemności, otrzymujemy bezczelne jej tłumaczenie. Pierwszy efekt humorystyczny zostaje osiągnięty, tym bardziej, że frazę z Globe Theatre dopełniają słowa o osobistych przeżyciach więźniów i sytuacji, w jakiej się w fatalistyczny sposób znaleźli. Następnym, zgoła fajerwerkowym będą same kreacje osadzonych, wcielających się w grupę najbardziej żałosnych i śmiesznych nieudaczników w historii światowego teatru, ateńskich rzemieślników, którym zamarzyła się scena. Weszli ich odtwórcy, ukryci do ostatniej chwili nawet przed reżyserką (stąd jej szczere łzy po premierze) dysponenci nieskażonej nadintelektualnymi przekłamaniami, naturalnej vis comica na aktorskie Himalaje. Porwali całą przepełnioną ponad granice możliwości widownię. Publiczność oczekującą na jakąś budującą puentę eksperymentu. I ta doczekała się. W postulatach modyfikowanych po upadku planu ucieczki przy pracy nad wystawieniem Snu, prosili więźniowie, żeby byli tak traktowani, jak uczynili to odbiorcy przedstawienia. Można rzec, że pozytywistyczny akcent. Tylko rzeczywistość wygląda niestety inaczej. Działa instrumentalnie. Po wszystkich uroczystościach odbył się bankiet dla wybrańców. Więźniowie do nich nie należeli. Nie zaproszono ich chociażby na jedną kanapkę. Mieli jedynie taki sen. Opancerzony zapewne bus ze złowróżbnym napisem na kogucie „SW”, zabrał ich pod nadzorem tym razem występujących w prywatnych ciuchach klawiszy w stronę Opola. Taki drobny epizod już spoza programu wszak udanej edycji Konfrontacji Teatralnych nr 17. Bogu ducha winnej za końcową sytuację Joannie Lewickiej i jej załodze należą się wyłącznie szczere gratulacje i życzenia dalszych równie niebosiężnych artystycznie lotów!

Epilogus

Epilogu nie będzie. Już wystarczająco dużo zostało powiedziane, napisane. Może tylko należy powrócić do nadziei. Artykułuję. Niechaj przyszłoroczne Konfrontacje będą jeszcze ciekawsze!

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: