Kraina wzajemnej adoracji

Kilka refleksji po Przeglądzie Piosenki Aktorskiej

Właściwszym sformułowniem do nadtytułu tego teksu byłoby: kilka refleksji po małym, rzec można lubelskim epizodzie 21. Przeglądu Piosenki Aktorskiej Artyści Piosenki (masło maślane, ale nie narzekajmy, my także mamy Międzynarodowy Festiwal Teatralny Konfrontacje Teatralne). Obserwowałem trwającą tydzień wrocławską imprezę raptem przez trzy wieczory i to bez możliwości biegania na wybrane przez samego siebie koncerty a raczej skazany na gest organizatorów, który trudno nazwać szerokim. Prowincjusz, który nie wkupił się kosztowną akredytacją (dostępną jedynie w całości), musi znać swe miejsce w kraine gwiazd i – jak się okazało – wzajemnej adoracji i pokornie przyjmować to, co spadnie z pańskiego stołu. Konstatacja ta dotyczy nie tylko dziennikarza z odległego od centrów atystycznych Lublina.

W celach kronikarskich – ponieważ telewizja pokazywała tylko wybrane fragmenty 21.PPA – należy skrótowo zaprezentować rzeczywiście bogaty program festiwalu w stolicy Dolnego Śląska. Jego największe zagraniczne gwiazdy (w ub. roku – Cesaria Evora i Nick Cave) to bez wątpienia nazywana następczynią Elli Fitzgerald, amerykańska wokalistka jazzowa Dee Dee Bridgewater i legenda piosenki francuskiej Gilbert Becaud. Z zagranicy przyjechał też niemiecki zespół multinstrumentalistów i showmanów Ballhaus – nuevo, czescy goście Jitka Malavcova, Alfred Stroicek & Hradistan oraz argentyński spektakl muzyczny zwany tango operita p.t. Maria de Buenos Aires skomponowany przez wielkiego Astora Piazzollę do tekstu Horacio Ferrera.

Ten eksportowy zestaw dopełniali artyści rodzimi. Swoje recitale przedstawili Ewa Błaszczyk Mirosław Czyżykiewicz. Białostocki Teatr Lalek przywiózł spektakl Krótki kurs wychowania seksualnego (jak tu sąsiadom z północy nie zazdrościć sceny, która podbija festiwale wszelkiej maści od lalkowych porzez teatrów jednego aktora, piosenki artystycznej, na teatralnych sensu stricte kończąc!). Warszawski Teatr Ateneum zaprezentował przedstawienie 3 x Piaf, tamtejszy Teatr Powszechny – sztukę Stanisława Tyma adresowaną do młodej widowni p.t. Rock & Troll a w Dniu Szkół Teatralnych pokazała się cała piątka naszych uczelni aktorskich. Do tego doszły przygotowane specjalnie na Przegląd widowiska: Goście Leopolda Kozłowskiego (Najpiękniejsze pieśni żydowskie w języku polskim i jidisz) przywiezione z krakowskiego Teatru Ludowego; podzieloną na części – teatralną, kabaretową i rockową – składankę Weill 2000 ( z udziałem m.in. wspomnianej Dee Dee Bridgewater, jeszcze jednego gościa zagranicznego Nighthawks At The Diner z Holandii oraz Kazika Staszewskiego Kultu) powstałą według koncepcji szefa artystycznego 21.PPA Romana Kołakowskiego a wreszcie show o zacięciu satyrycznym Gala 2000 Zobaczyć piosenkę… według scenariusza i w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego.

Wasz sługa nie widział nic z tego bogatego programu a jednak spędzając czas w samym, że tak powiem, gnieździe os, w Centrum Sztuki IMPART, gdzie miała miejsce większość wydarzeń, oraz oglądając dwuczęściowy Koncert Finałowy i występ Lubelskiej Federacji Bardów, pozwoli sobie na pewne uwagi i uogólnienia o wrocławskiej imprezie. Spostrzeżenia zresztą wynikają z obserwacji dłuższej, bo już rok wcześniej towarzyszyłym naszym, wówczas jeszcze nie sfederowanym oficjalnie bardom w ich wyjeździe do Wrocławia, gdzie występowali w ramach Sceny Off.

Podobnie jak rok temu i tegoroczny występ lubelskiej federacji był dużym sukcesem artystycznym a zważywszy na miejsce prezentacji – obecny nawet znacznie większym. Jednocześnie trzeba jednak powiedzieć, że w sensie marketingowym – pardon za słowo – propagandowym czy też towarzyskim, integracyjnym (chodzi o zadomowienie w środowisku piosenki artystycznej), pozostawił ten występ wielki niedosyt a nawet żal. Nie żal do bardów, bo oni, pełni najlepszych chęci, Bogu ducha są tu winni. Żal do organizatorów, do mediów obsługujących festiwal i wreszcie do innych wykonawców, którzy dalecy są od ochoty wpuszczenia do swego klanu nuworyszy próbujących się tam przebijać.

Koncert Lubelskiej Federacji Bardów w sali kameralnej IMPARTU był bezdyskusyjnie jednym z najlepszych jakie słyszałem w jej wykonaniu a przysięgam, że uczestniczyłem w wielu, co zresztą każdy uważny czytelnik kolumny kulturalnej Kuriera może zaświadczyć. Nie będę się recenzencko rozwodził w szczegółach, powiem tylko, że każdy z konfederatów stanął na wysokości zadania. Jola Sip, Marek Andrzejewski, Igor Jaszczuk, Jan Kondrak, Paweł Odorowicz, Marcin Różycki, Piotr Selim, Vidas Svagzdys – wszyscy byli niezwykle skupieni, naładowani twórczą energią emanującą od nich z małej sceny, działający mobilizująco każdy na każdego, po prostu – nie boję się użyć tego słowa – świetni. Bardzo dobrą robotę wykonał prowadzący koncert Jan Poprawa, którego zapowiedzi tchnęły fachowością a pozostawały na tyle dyskretne, że konferansjerka nie rościła sobie pretensji do wybijania się na pierwszy plan. Życzliwe, ciepłe, chwilami wręcz entuzjastyczne było też przyjęcie widowni, nie wypełnionej może do ostatniego miejsca (wczesna pora jak na piątek – godzina 17), ale i nie świecącej pustkami.

I co? Bardowie nie doczekali sie prawie żadnych komentarzy od fachowców czy od estradowych kolegów, ale nic dziwnego, bo na salę dotarli bardzo nieliczni ich przedstawiciele a i ci, jak Stanisław Tym, potrafili szybko zrejterować do baru. Nie doszukaliśmy się jakichkolwiek recenzji w miejscowej prasie (jeśli się ukazała jakaś wzmianka to już po festiwalu) ani na łamach patrona medialnego Przeglądu – Rzeczpospolitej. Media negatywnie popisały się jeszcze przed koncertem, gdy w jego zapowiedziach roiło się od przekłamań i przekręceń. Lokalny dodatek do Gazety Wyborczej zrobił z Piotra Selima Jarosława a Igor Jaszczuk czytając notatkę, stwierdził, że brak kogoś w zestawie nazwisk federatów, by za chwilę zakrzyknąć: – Mnie brakuje! Działo się tak, chociaż każdy dziennikarz mógł skorzystać z oficjalnego, bardzo elegancko wydanego folderu, gdzie LFB została zaprezentowana rzeczowo i z nazwiskami w prawidłowym brzmieniu (jako swoistą wizytówkę federacji potraktowno tam zamieszczony obok tekst Igora do piosenki Święci).

Na marginesie dodam, że podobnie po macoszemu media traktowały wszystko, co pozostaje poza zaczarowanym kręgiem wzajemnej adoracji wrocławsko – warszawskiej. Znana lublinianom z występu w widowisku Gwiazda nadziei Marta Bizoń, która na 21.PPA była jednym ze śpiewających gości Leopolda Kozłowskiego, prosiła mnie wyjeżdżając w sobotę rano do Krakowa o przesłanie ewentualnych recenzji z tego podobno udanego wieczoru. Nie wysłałem, bo nie znalazłem słowa o tym koncercie nawet w dwukolumnowym Słowie o Piosence, stałym festiwalowym dodatku do Słowa Polskiego, wrocławskiego patrona prasowego Przeglądu.

A co się jeszcze tyczy koncertu bardów, osobiście miałem tylko tę satysfakcję, że siedząc obok znanego warszawskiego krytyka Jerzego J. Kaczmarka, słuchałem jego ciepłych a fachowo celnych komentarzy o występie lublinian. Nie bez satysfakcji opowiadał na przykład, że pamięta Jolę Sip jak trzy lata temu nie dostała się we Wrocławiu do finału Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki i przepowiedział jej wtedy, że wróci tu jeszcze kiedyś i to nie bocznymi a głównymi drzwiami. I wróciła, co ucieszyło na równi jego jak i mnie. Serdecznie też komentował później koncert – czyniąc to bezpośrednio do bardów – Stefan Szmidt, gospodarz Fundacji Kresy 2000 w podbiłgorajskim Nadrzeczu, niedawny kandydat do objęcia dyrektorskiego fotela w Teatrze Osterwy. Te komplementy zostaną przekute w konkretne propozycje. Ma on zamiar zorganizować w Nadrzeczu wielkie widowisko plenerowe z lubelską federacją w roli głównej.

Oczywiści nie znam wszystkich szczegółów o prywatnych rozmowach bardów i nie mogę mówić o totalnej zmowie milczenia na ich temat, ale wrażenie obcości, niezintegrownia, niedocenienia pozostało a wzmogło się ono po obejrzeniu podzielonego na dwie części sobotniego Koncertu Finałowego. Jedną część – Laureaci Konkursu Aktorskiej Interpretacji Piosenki potraktujmy tu przyczynkowo, chociaż trudno oprzeć się wrażeniu, że interpretacje te zaczynają żeglować gdzieś na manowce a piosenka aktorska staje się niznośnie manieryczna. Szef zespołu Voo Voo Wojciech Waglewski, który na koncercie był z obowiązku jako członek Kapituły Nagrody im. Aleksandra Bardiniego (laureatem tegorocznym został znany kompozytor muzyki teatralnej Stanisław Radwan) ujmuje to obrazowo: – Piosenkę aktorską mogę jeszcze jakoś ścierpieć, szant bym już nie wytrzymał. Menadżer tego zespołu Mirosław Olszówka (Lublin) był już mniej wyrozumiały i wciąż na koncercie pytał, do kogo adresowany jest ten rodzaj śpiewu.

Na zasadzie sprawiedliwego podziału łupów konkurs i fiata punto wygrał Jacek Bończak, aktor warszawski, ale absolwent wrocławskiej PWST (w ubiegłym roku luksusową lancią odjechała wrocławianka Kinga Preis). Śpiewał dwie piosenki francuskie, w tym utwór Brela Następny w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskigo. Wojciech Młynarski był przewodniczącym jury konkursu. Na pobitym polu Bończak pozostawił dwie aktorki warszawskiego Teatru Studio Marię Peszek Edytę Jungowską. Trzecie miejsce otrzymał na pocieszenie Kraków w osobie Agnieszki Chrzanowskiej, oczywiście z Piwnicy pod Baranami. Moją faworytką była panna Peszkówna (aktorce Jungowskiej, specjalistce od nadinterpretacji, zalecałbym powrót do szkół w celu powtórki z przedmiotu: zrozumienia treści tekstów), ale do dziś nie wiem, po co tak malowniczo w finale piosenek pokładała się na scenie. Jury nie doceniło ani tego, że się tak poświęcała ani tego, że – jak mówi Kondrak – raz robiła to w jedną stronę a raz w drugą. Na główny laur aktorka ze stolicy musi poczekać dwa lata – za rok kolej na Wrocław.

Nas jako lublinian najbardziej interesowała część druga finału (w przypadku koncertu wieczornego – pierwsza): Kawalerskie noce – piosenki Kazimierza Grześkowiaka. Interesowała i z racji osoby bohatera koncertu i z powodu tego, że znamy co najmniej dwie wersje programów Lubelskiej Federacji Bardów dedykowanych Grześkowiakowi, który jak wiadomo naszych artystów niejako namaścił do wykonywania swoich utworów. Jest oczywiste, że na wszlkie podejścia do grześkowiakowego repertuaru patrzę obecnie przez optykę poczynań bardów, ale zaklinam się, że nie względy sentymentalne czy lokalno patriotyczne i nie gorzkie żale, że to nie oni przedstawili swój program we Wrocławiu zaważyły na ocenie koncertu skleconego według koncepcji i scenariusza samego szefa Romana Kołakowskiego i wyreżyserownego przez Laco Adamika. Koncert był po prostu słaby a każdy kto krytycznie spojrzał na jego telewizyjną transmisję, to potwierdzi.

Wydawało się, że pomysł niesie wiele walorów. Wspaniała scenografia Jerzego Dudy Gracza z feretronami, na ktorych były i portrety Kazika i demony z jego piosenek. Na scenie, oprócz zespołu muzycznego (pod kierunkiem Marcina Płazy, także aranżera), chór cherubinków (Wrocławski Chór Chłopięcy Pueri Consonantes), żeński zespół ludowy (Koniczynka z Niemila) niczym słynne zespoły śpiewacze Kóła Gospodyń Wiejskich i na dodatek orkiestra dęta (kierownik Wacław Janiszewski) jakby żywcem przenisiona z remizy w Ciciborze. Ale już ten cały anturaż wskazywał w jakim kierunku pójdą twórcy widowiska i ujawniał niebezpieczeństwa wiszące nad całym przedsięwzięciem. Poszli – jak mawiał sam Kazik – na skróty, prześliznęli sie po powierzchni twórczości tego mądrego, często refleksyjnego, często bardzo gorzkiego poety.

Została przaśno-zgrzebna ludyczność czyli to, co od lat jest nieznośnym kanonem w postrzeganiu Grześkowiaka, co masowemu odbiorcy zostało wciśnięte jako obowiązkowa sztanca wizerunku jego osoby i jego piosenek. Artur Andrus zapowiadając lubelskich bardów w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, opowiadał z jakich powodów w ich koncercie nie znalazło się sławetne Chłop żywemu nie przepuści (przez ostatnie lata życia pieśń ta prześladowała Grześkowiaka jak najgorszy koszmar). We Wrocławiu oczywiście zabrzmiała ona w finale a autor musiał się w grobie przewracać. Młoda osoba, która jego sukcesów nie ma prawa pamiętać, powiedziała mi w odległym mieście (koncert widziała w TV), że owe Chłop żywemu… najlepiej recenzuje cały koncert z 21. PPA.

Nie była odosobniona w ocenie. Jerzy Duda Gracz, który oprócz scenografii dostarczył do programu kapitalny wierszyk – fraszkę o Grześkowiaku paradnie wyinterpretowaną przez Stefana Szmidta, załamał się koncepcjami współtwórców koncertu i manifestacyjnie wyszedł z próby i na finale wcale się nie zjawił. Igor Jaszczuk usłyszawszy, jak Paweł Kukiz wykonuje Życie na skróty z jego muzyką (Igor też ją śpiewa), po minucie zawinął się na pięcie i też z próby przerażony uciekł. W ogóle tak zwane gwiazdy, na których koncert miał stać, dawały najwiekszy popał. Wręcz skandaliczny był Dariusz Kordek śpiewający W Końskiem. Marek Bałata zupełnie zapętlił się w karkołomnych głosowo Robokach. Kazik Staszewski ni w ząb nie pojął o czym jest Południca znana także jako W południe. Janek Kondrak, który z tekstem obcuje na codzień, dopowiedział też, że lider Kultu bezrozumnie zmieniał tekst i n.p. spełniona słońcem ziemia była u niego spękaną ziemią a z gdzie robił gdzież. Jeszcze lepiej uczynił Krzysztof Gosztyła, który do Loli Madonny (muzyka naszego Vidasa Svagzdysa) dopisał jedną zwrotkę, czyli poprawił samego Mirona Białoszewskiego, bo jak wiedzą fachowcy, to on jest autorem tego niespodziewanego jak na niego tekstu.

Stosunkowo dobrze wypadli aktorzy – Mariusz Kiljan (Kawalerskie noce) i Krzysztof Dracz (przejmujące, bo dopełnione głosem Kazia Grześkowiaka Panny z Cicibora) a najlepiej pozorni niezawodowcy – Mariusz Lubomski Czy ty mnie nie kochasz, Golec uOrchestra w odpowiadającym jej góralskij naturze Requiem dla Janicka i wymieniany tu na końcy jedynie ze względu na elegancję (wszak jako jedyny reprezentował nasz Lublin), przebijający głosem wszystkich Jan Kondrak w napisanym specjalnie dla niego Stepem, stepem z muzyką Vidasa (ale w aranżacji gorszej niż ta, ktorą Svagzdys przygotował na koncerty naszej federacji). Jeśli po taki stwierdzeniu, człowiek następnie nie znajduje słowa o Janku u nadwornego recenzenta Przeglądu z Rzeczpospolitej, to może zwątpić w jakąkolwiek uczciwość dziennikarską. I wątpi, bo tenże o Kaziku Staszewskim pisze, że był znów świetny, a o Chłop żywemu… ma tyle do powiedzenia, że zabrzmiał bardzo współcześnie w dobie lepperiad i chłopskich protestów.

Każdy ma prawo sięgnąć po spuściznę po Grześkowiaku i tak uczynili organizatorzy wrocławskiego Przeglądu. Szkoda natomiast, że przy tworzeniu koncertu zagrały interesy osobiste, przekonanie, że tylko wykonawcy z kręgu wzajemnej adoracji są w stanie udźwignąć przedsięwzięcie transmitowane przez telewizję. Lubelska Federacja Bardów nie ma patentu i wyłączności na grześkowiakowe programy, ale – a jeszcze raz przysięgam, że nie chodzi o lokalne zaślepienie i jakąś interesowność – uparcie będę twierdził, że w odpowiedniej otoczce (oczywiście ze scenografią Jerzego Dudy Gracza), jej propozycja koncertu dedykowanego pamięci Kazimierz Grześkowiaka miała – przy założeni, że nie zadziała polskie piekło – szansę wypaść zdecydowanie lepiej niż to, co zobaczyliśmy we Wrocławiu. Szkoda. I nie zdziwię się, jeśli nasi bardowie będą nosić w sercu skrywany żal, że za sprawą krainy wzajemnej adoracji tej szansy nie otrzymali.

Z Wrocławia

Andrzej Molik

Kraina wzajemnej adoracji

Kategorie: /

Tagi: / / / / /

Rok: